Łukasz Dwornik / Archiwum
Łukasz Dwornik / Archiwum

To był 1986 rok, miałem dziewięć lat, podróżowałem na pierwszy kolonijny wyjazd organizowany przez jedną z jastrzębskich kopalń, na której pracował ojciec. Celem podróży, "Pałac" w wielkopolskim Niechanowie. Miejscowy PGR rewanżował się za dostawy węgla organizując kolonijny wypoczynek. Na wysokości autostrady zbudowanej z betonowych płyt przez niemiecką Rzeszę, krótki postój trzech autokarów z kolonistami na parkingu. Ciekawość prowadzi mnie do pobliskiej "ścieżki zdrowia" przeznaczonej dla harcerzy. Dziecięca bezmyślność i "odwaga" kieruje do ostatniego zadania – wysoko zawieszony, gimnastyczny trapez. Upadek był niezwykle bolesny, uśliznęły mi się dłonie, już w trakcie lotu wiedziałem, że dobrze nie będzie.

 

O zdarzeniu, nie powiedziałem nawet o pięć lat starszej siostrze, podróżującej w innym autokarze. Byłem pewien, że w trybie pilnym pojawią się rodzice, a nie chciałem kończyć kolonii już w pierwszym dniu. Dlatego zacisnąłem zęby i przemilczałem. Wytrzymałem do następnego dnia. Higienistka zabrała mnie do Gniezna, gdzie spuchnięta prawa ręka okazała się złamana w nadgarstku. O lewej, spuchniętej nie co mniej, nie powiedziałem. Cóż to za wakacje, z gipsem na obydwu przedramionach? Nic z tych rzeczy. Opiekunów zapewniłem, że w liście do rodziców o upadku i złamaniu napiszę, wszak to mój obowiązek. Niestety jestem prawo ręczny, a ból lewej nie pozwalał na naukę pisania. Uff co za ulga – rodzice nie przyjadą. Nie pamiętam czym przekupiłem siostrę, w liście do rodziców mój stan zdrowia także przemilczała.

 

Dzisiaj, opisaną historię wspominam ze sporym uśmiechem, o odpowiedzialności w moim zachowaniu jednak mowy być nie może. Pamiętam powrót z kolonii i zdziwienie rodziców. Jako rodzic takich zdziwień sobie nie życzę, dlatego wolę przysłowiową "psychozę".

 

Łukasz Dwornik, radny Prawa i Sprawiedliwości z Rybnika, felietonista Tygodnika Regionalnego Nowiny

 

Komentarze

Dodaj komentarz