Facebook.com / Ania Kania. Nie śpię, bo piszę.
Facebook.com / Ania Kania. Nie śpię, bo piszę.

DOBRAWA

Postanowione. Trzeba skończyć ten cyrk. Czekanie, aż Wojtek zbierze siły i powie to, co powinno być powiedziane już dawno nie ma sensu. Nie chcę dłużej czekać zastanawiając się, co postanowi. Chcę sama dokonać wyboru.

Wracam. Powiem mu. Uwolnię od zobowiązania. Położę dłoń na ramieniu, uśmiechnę się jak zawsze i…. puszczę. Jego i siebie.

Przede wszystkim siebie. Bo nie można żyć z kimś pod jednym dachem, śmiać się, mówić „dzień dobry”, jeść arbuzy i pluć pestkami przez okno, parzyć herbatę, przykładać dłoń do czoła, by sprawdzić czy gorączka opadła, i nie zakochać się. Zakochać się w wizji życia z mężczyzną u boku. Budzenia się i zasypiania koło kogoś, kogo co prawda nie wybrałam. Nie obok tego, który wybrał mnie.

Bo przecież Szymon nie żyje. Umarł, a jego miejsce zajął Wojtek. A ja pozwoliłam na to, bo tak łatwo było przystać na tą zmianę. Była wygodna i bezpieczna. Czasami nawet udawało mi się zapomnieć, że to nie tak miało wyglądać. Że to nie tak miała ułożyć się ta opowieść. Szymon miał być ze mną po wsze czasy. Miał siedzieć teraz obok i śmiać się: „Zobacz, w co ten idiota znowu się wpakował!”. Tymczasem wszystko się pokręciło. I teraz…

Między myśli wbija się ostry dźwięk. Światło niebieskie i czerwone miga w zasięgu mojego wzroku.

Co tam się dzieje? Wypadek chyba?

Tak. Wypadek. Chyba coś poważnego, bo jest policja i karetka.

Wokół panuje duże zamieszanie. Tłum jest spory. Mam nadzieję, że nikt znajomy. Zawsze w takich sytuacjach pojawia się niepokój w środku ciała. Taki przesycony ciekawością. Niby nie chcesz patrzyć, ale potrzeba zerkania jest silniejsza - więc spoglądasz między postaciami. Szukasz potwierdzenia, że ludziom po Twojej stronie barykady nic nie jest. A kiedy już potwierdzasz, że to nie dotyczy ciebie, wtedy można otrząsnąć z siebie lęk i iść dalej. A wieczorem przy kolacji powiedzieć: „Ale wypadek był na tym skrzyżowaniu przy parku. Słyszałeś?”.

- Pani Dobrawo?

Zatrzymuję się w pół kroku. To Mateusz. Wyłania się z szarej masy. Jest blady i jakby taki skurczony. Marszczę brwi.

- O co chodzi? - pytam. I sama słyszę, że głos jest płaski i szorstki. Jakby nie mój. Patrzę na mężczyznę, którego nie do końca lubię. To pewnie dlatego odpowiadam tak nieprzyjemnie. Nie dlatego, że serce zaczyna szybciej bić. Nie dlatego, że pierwsze nitki strachu wplatają się w żyły. W zasadzie nie wiadomo dlaczego. Po prostu ktoś wymówił w tłumie osób moje imię. Nie powinnam się stresować.

- O co chodzi? - pytam jeszcze raz, bo Mateusz nie odpowiada. Spuszcza oczy i spogląda za siebie, a potem szura wzrokiem wokół moich stóp. Wygląda jak mały, nieporadny chłopiec, który nie do końca wie, po co zaczepia mamę. Robię krok w przód, myśląc że zejdzie mi z drogi, jeśli się zbliżę. Jednak chłopiec zmienia się w ścianę i nie puszcza mnie dalej.

Chwyta za ramię. Ściska i już nie patrzy w podłogę, tylko prosto w moje oczy.

Jezu. Tak się nie powinno patrzeć na nikogo. Szczególnie, kiedy w tle krzyczy ambulans.

- Przepuść mnie - mowię, ale on nie reaguje. Dopiero po chwili zwalnia uścisk i patrzy dalej bez słowa przeciągając tą chwilę. Aż w końcu do moich uszu dociera szept:

- Przykro mi.

Jak to przykro?

Jak to przykro??

Nie do końca rozumiem. Oddech się urywa, a głowa zaczyna taniec zaprzeczenia. W prawo i w lewo. Nie, nienieeee. W prawo, w lewo i w prawo. I w lewo. Nie. Nie. Nie nie nie. Spomiędzy warg wymyka się dźwięk. Skowyt? Prośba? Mateusz odsuwa się na bok i przepuszcza mnie przodem. W jego gestach kryje się szacunek i obawa. Mijam go nieśpiesznie. Niebieskie światło koguta przyzywa mnie. Idę w jego stronę jak zaczarowana. Spoglądam przez szpary w plecach ludzi, którzy tworzą żywą kurtynę. Ta kurtyna faluje i odsłania raz po raz obrazy, które wgryzają się najpierw w skórę, potem szarpią mięśnie i na końcu miażdżą kości. Na ulicy leży ciało. Jest przykryte płachtą. Nikt się koło niego nie krząta. Nikt nie reanimuje, nikt nie niesie pomocy.

Dziesięć metrów. Tuż obok leży kurtka. Wiatrówka Wojtka.

Dziewięć metrów. Ręka wędruje do ust.

Osiem metrów. Kupiłam mu ją początkiem roku.

Siedem metrów. Oczy zachodzą łzami tak bardzo, że wszytko się rozmazuje.

Sześć metrów. Szloch.

Pięć metrów.

- Proszę Pani, tu nie wolno wchodzić. - Czerwony uniform ratownika medycznego pojawia się tuż przede mną.

- Ona jest z rodziny - Mateusz tłumaczy mężczyźnie moją obecność. Ten kiwa głową. Przyjmuje wiadomość i resetuje swoje ustawienia. Już nie jestem intruzem i jednym z gapiów trzaskających sobie selfie w miejscach wypadku. Jestem teraz jedną z nich - poszkodowaną. Ratownik patrzy na mnie delikatnie. Prowadzi mnie bliżej. Zbliżamy się.

Trzy metry.

Dwa.

Za blisko.

Za blisko.

Panikuję i robię krok w tył. Wpadam na Mateusza. Jego ręka ląduje na moim ramieniu i wspiera. Czerwona kurtka nie zauważa mojego wahania. Stoi nad ciałem i zaczyna opowiadać. Prawie tak, jakby siedząc w swoim salonie opowiadał żonie, co w pracy. Dla niego to kolejny przypadek. Jeden z wielu. Wieczorem nie będzie pamiętał.

- Zgon nastąpił na miejscu - mówi - reszta poszkodowanych jest w szpitalu.

- Poszkodowanych?

O Jezu! Co tu się stało? Nic nie rozumiem. Spoglądam na ciało leżące na ziemi. Jest jakby skurczone i mniejsze. Szymon też był taki pod koniec choroby. Tylko Wojtek nie jest chory. On tylko… Tylko co? Wpadł pod auto? Tylko?

Ratownik, kuca w miejscu, gdzie znajduje się przykryta materiałem głowa. Czy on chce pokazać mi jego twarz? Nie chcę, żeby to robił. Wystarczy mi obraz Szymona, zniszczonego przez chorobę. Wojtka chcę zapamietać inaczej. Zanim jednak protestuję, płachta odchyla się. Czerwona Kurtka patrzy na mnie wyczekująco, a mój mózg przestaje pracować.

To nie jest Wojtek…..

 

Kolejna część już za tydzień!

Więcej opowieści na: facebook.com/AniaKaniaNieSpieBoPisze.

Komentarze

Dodaj komentarz