Ania Kania.
Ania Kania.

MATEUSZ 28/30.

- Możesz wyłączyć telewizor?

Nadal nie potrafię przywyknąć do dźwięku jej głosu. Paraliżuje mnie. Przeraża. Jej obecność oblepia niczym słodka, gęsta masa. Wchodzi w zagłębienia skóry, wczepia się we włosy, nurkuje w zakamarkach duszy. Przesiąkłem nią. Pachnę inaczej odkąd ona jest ze mną. Jak zgniły owoc o nucie rozmiękłego miąższu. Ten zapach unosi się nade mną jak chmara tysiąca owocówek. A ona jak królowa opasła mucha, zawsze w pobliżu, zawsze gotowa, by usiąść na odsłoniętym skrawku duszy. I złożyć jajo.

Starałem się do tego nie dopuścić, tylko że zorientowałem się za późno. Bo ona zakradała się tak małymi kroczkami, że nie dostrzegłem niebezpieczeństwa. A kiedy stało się jasne, że tkwię po uszy w sytuacji bez wyjścia, próbowałem - jak Boga kocham, próbowałem uciec.

- To co? Wyłączysz? - dotyka mnie. Ciało reaguje za mnie. Usta wyginają się w niesmaku. Wargi podjeżdżają wysoko pod samą podstawę nosa. Nie jestem w stanie tego powstrzymać. Bezwarunkowy odruch. Lepiej żeby nie zauważyła. Szybko sięgam po pilot i wciskam guzik. Oblewa nas ciemność. Ona tylko na to czeka. Ręka z moich przygarbionych pleców przesuwa się w przód i zagarnia klatkę piersiową. Zatacza kręgi smarując dłonią po brzuchu. Nie chcę, aby przysuwała się bliżej. A zrobi to. Lubi powtarzać schemat, a ja nauczyłem się go na pamięć. Jeszcze dwa okrążenia dłonią i przylgnie do moich pleców całym swoim ciałem. Poczuję jej ciężar na sobie. Potem klęknie za mną dociskając kolanami moje biodra po obu stronach. Imadło. Zanim schowa twarz w zagłębieniu mojego obojczyka, wpije się ustami w kark. Wiem, że siedzi teraz wsparta na piętach i przyciska swój brzuch i piersi do moich barków. Nie mam wiele czasu, aby zareagować. Za kilka chwil, moje ciało nie wytrzyma i zdradzi po raz kolejny. Ale tym razem mnie. Nie mogę na to pozwolić. Szybkim ruchem odkładam pilot na półkę. Wiem, że stoi tam szklanka z zimną herbatą. Oddycham z ulgą, kiedy szkło rozpryskuje się na podłodze. Kobieta odskakuje ode mnie wystraszona, a ja wykorzystuję okazję by znaleźć się poza zasięgiem jej oddziaływania.

- Nie wychodź z łóżka. Pokaleczysz się - mówię.

Ulga i… radość. Czuję jak bardzo wali mi serce. Sam nie wiem, czy to kwestia tego, jak ona na mnie działa, czy raczej ekscytacji, bo pierwszy raz od dłuższego czasu udaje mi się skutecznie wybić ją z rytmu. Wstaję i zapalam światło. Nie patrzę w jej stronę. Nie ośmielam się. Wychodzę z pokoju i wracam z szufelką, zmiotką i szmatą. Najpierw usuwam największe plamy herbaty, potem sprzątam szkło. Na koniec suchym ręcznikiem wycieram ostatnie mokre miejsca. Poleruję panele, jakby od tego zależało moje życie. Kiedy jest sucho, podnoszę się z kolan.

Za szybko wstaję i zaczyna kręcić mi się w głowie. To tylko ułamek chwili, ale niespodziewana wizja rozlewa się ciepłem w całym moim ciele, porywając serce do biegu. Na łóżku siedzi Marta. Ze słomianymi włosami rozsypanymi wokół twarzy. W białej koszulce na grubych ramiączkach i bawełnianych szortach. Odgarnia słoneczny kosmyk za ucho i przyciska wnętrze dłoni do ust. Teraz powinna się uśmiechnąć. Tak jak tylko ona potrafi. Oczyma rozpromienić przestrzeń w okół. Ale teraz one się nie śmieją. Tylko wpatruje się we mnie. Zmarszczone brwi.

- Wszystko w porządku Mateusz?

Głos jest słodki, lukrowany, pudrowy. I na pewno nie należy do Marty. Wizja się urywa. Wirowanie ustaje, a świetliste punkciki tańczące przed moją twarzą, znikają w innych wymiarach.

- Tak. Wszystko w porządku - udaję przejętego - Zostań tutaj. Na podłodze może być jeszcze szkło. Rano posprzątam.

Wychodzę do kuchni. Odkręcam kran i wkładam nadgarstki pod zimny strumień wody. Zamykam oczy. Marta robiła tak, kiedy była zdenerwowana. Nauczyła mnie jak się wyciszyć. To pomagało mi nabrać dystansu, kiedy traciłem nad sobą kontrolę. Teraz też pomaga. Lodowaty strumień wygasza moje emocje. Przecieram ręką oczy. Łzy mieszają się z wodą.

Pojawiam się w drzwiach sypialni, ale nie przestępuję progu.

- Połóż się. Idę popracować.

Nie czekam na protest, który za chwilę wybrzmi w jej gestach. Znikam w pracowni. To jedyne miejsce, którym jeszcze nie zawładnęła. To znaczy wchodzi tu, ale nie widzi niczego, czego nie chcę jej pokazać. Jest ślepa na przekaz, który przelewam na płótno. Dostała kilka obrazów, na których widnieje jej twarz. I ciało. Staram się, aby te rysunki zawsze były w centralnej części pracowni. Aby widziała je za każdym razem, kiedy niespodziewanie szarpie za klamkę i wpada w sam środek mojego wnętrza. Zorganizowałem wszystko tak, że ogląda tylko fasadę.

6 miesięcy temu zmieniło się wszytko. Wypadek. Pani Wiesia. Szpital. Wojtek i cała ta historia z Szymonem. Ja pierdolę. To był istny cyrk. Chłopak całkiem się potracił. Ale doszedł do siebie. Kiedy Natalia urodziła, nazwali dzieciaka nie inaczej - tylko Szymon właśnie. Wojtek się uparł do tego stopnia, że Nata nie miała wyboru. Musiała się zgodzić. A później, za każdym razem serce stawało jej w piersi, kiedy wołała synka, a przychodził Wojtek i patrzył na nią z niemym pytaniem w oczach.

Dobrawa wycofała się. Ramona pomogła jej dojść do siebie. Na jakiś czas straciłem je obie z oczu. Słuch po nich zaginął.

Tak jak po Marcie. Tylko, że dziewczyny wróciły. A Marta nie.

Dzięki Dobrawie dotarłem do Sadów Jana. Nie sądzę, że udałoby mi się to bez jej pomocy. Boże! Byłem szczęśliwy. Miałem ochotę tańczyć. Wszędzie w domu mogłem wyczuć jej obecność. Zapach, klimat, wystrój, kolory. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Marty nie było w domu. Nie było jej wokół domu. Nie było jej nigdzie. Przeszukałem wszystko. Każdy zakamarek dworu przeczesałem. Znalazłem zieloną butelkę. Stała na komodzie w kuchni. To było jak deja-vu, tylko ja nie mogłem skojarzyć sytuacji. Po chwili dotarło do mnie gdzie i kiedy widziałem tę butelkę. Pani Wiesia. Stałem w jej kuchni, a ona opowiadała. Mówiła, a ja słuchałem jak zaczarowany. Mówiła o wszystkim. O tej butelce też mówiła. Że tam kryje się nadzieja. Że tam schowana jest miłość.

Otworzyłem butelkę. Wiedziałem, że w środku jest kartka. Wsadziłem palec w szyjkę i sięgnąłem w głąb. Zwitek papieru pachniał jabłkami. Cydrem. Ten aromat otoczył mnie i odciął od pojmowania świata. Zapadłem się w zrodzonej emocji. Nadziei, że znajdę rozwiązanie zagadki, że znajdę miłość. Że znajdę Martę.

Rozpostarłem kartkę:

„Możesz wrócić do mnie. Kocham Cię.”

I koniec.

Świat zawirował. Podłoga przytuliła moje kolana i dłonie zaciśnięte w pięści.

Marta zniknęła. Po prostu wyparowała. Tak jakby udała się w inny wymiar. Przeszukałem jeszcze raz skrupulatnie cały dom. Jej ubrania wisiały w szafach. Kosmetyki na łazienkowych półkach. Perfumy poukładane w koszykach pod lustrem. Elektryczna szczoteczka do zębów z kablem podpiętym do kontaktu. Piżama pod poduszką. Szlafrok przewieszony przez oparcie krzesła. Książka z zakładką w połowie stron na nocnym stoliku. Tak jakby czekała, aż ktoś przyjdzie i zacznie czytać znowu. Wszystko czekało na jej powrót. W kuchni niedojedzona bułka i masło wyciągnięte z lodówki. Bułka twarda i sucha. Masło nadal nadające się do spożycia, no ale masło nie psuje się szybko. Więc Marta mogła wyjść równie dobrze wczoraj, jak i kilkanaście dni wcześniej. Kurz na półkach, też nie wiele mi powiedział.

Postanowiłem poczekać. Czekałem kilka dni. Tydzień. Dwa. Zacząłem żyć jej życiem. Spać w jej łożku. Czytać książkę, którą zostawiła. Przywłaszczyłem sobie jej szczoteczkę do zębów. Podlewałem kwiaty i karmiłem koty, które pojawiały się na parapetach jak w zegarku. W szafach na piętrze znalazłem męskie ubrania. Pasowały na mnie. Były trochę staromodne, ale absolutnie zgrane z klimatem całego obejścia. Postanowiłem zając się pracami przy domu. Było kilka rzeczy jakie mogłem zrobić. Dach wymagał grubego remontu - nie dałbym rady zrobić tego sam. A nie chciałem wzywać tu nikogo. Zabezpieczyłem jednak wszystko, co kryło się pod obsuniętą częścią dachówek. Pracy nie było za dużo. Miałem wrażenie, że tylko kończę po kimś zadanie.

Kiedy zabrałem się za naprawianie wieka studni, pojawiła się ona. Ramona. Pamiętam jak dziś. Klęczałem koło skrzynki z narzędziami. Plecami do pierścieni studni. Stanęła nade mną, a jej cień przysłonił słońce, które na mnie padało. Nie rozpoznałem jej. Światło oślepiło mnie, a jej twarz pozostała ciemną plamą. Poznałem dopiero po głosie. Kiedy się odezwała wszystko powpadało na swoje miejsca.

- Pasuje ci ta stylizacja - powiedziała patrząc na mnie z uśmiechem.

- Dziękuję - odparłem - Co tu robisz?

- Nie wróciłeś. Nie zadzwoniłeś. Martwiłam się - i po chwili - Gdzie jest Marta?

- Nie ma jej. Marty tu nie ma - potarłem czoło. Nie chciałem żeby zauważyła, jak bardzo jestem przejęty.

- Gdzieś pojechała? O której wróci? - omiotła wzrokiem moją sylwetkę, potem podwórko, dom i znowu skupiła się na mnie. Zrobiła krok w moja stronę.

Wstałem z kolan i wytarłem ręce o spodnie.

- Marty tu nie ma - powtórzyłem patrząc na Ramonę, a potem powiedziałem sam do siebie - Marty tu nie ma.

I wtedy ona podeszła do mnie. I przytuliła mnie. A ja ją objąłem. Oparłem czoło o jej ramię. Jej drobne ręce snuły się po moich plecach w gestach pocieszenia.

A potem przestały pocieszać.

Zaczęły kusić.

Zaczęły zawłaszczać każdy skrawek mnie. Aż w końcu pozwoliłem tej szarej z pozoru postaci wejść w moje życie i zabarwić je burym kolorem.

Błąd. Katastrofalny błąd.

Spod sterty szkiców i rysunków wyciągam kalendarz. Otwieram.

6 miesięcy i 18 dni.

Biorę do ręki skrawek papieru pachnący jabłkami. Nie muszę na niego patrzeć. Przecież wiadomo, co jest tan napisane:

„Możesz wrócić do mnie. Kocham Cię.”

Komentarze

Dodaj komentarz