Arc prywatne Wojciech Maroszek głównym sędzią meczu Brazylia - Francja
Arc prywatne Wojciech Maroszek głównym sędzią meczu Brazylia - Francja

Po powrocie z Tokio zapewne wybierasz się na zasłużony urlop?

Jadę z rodziną do Turcji. Bardzo stęskniłem się za Agnieszką oraz dziećmi - Kubą i Karoliną. Najpierw byłem przecież ponad miesiąc w Rimini, a teraz znowu trzy tygodnie w Tokio. Bezwzględnie pora na czas dla najbliższych. Mówię to z autobusu w Warszawie, gdzie jadę na posiedzenie zarządu Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Niestety, dopadła mnie rzeczywistość zawodowa, ale w piątek wyjeżdżamy.

FIVB (światowa federacja siatkówki – red.) bardzo ci ufa, skoro sędziujesz na największych imprezach. W Tokio byłeś głównym arbitrem kilku kluczowych meczów...

Przede wszystkim byłem jednym z dwóch sędziów, którzy byli arbitrami aż 11 spotkań, a równocześnie jednym z dwóch, którzy sędziowali mecz półfinałowy oraz pojedynek o medal. To bardzo duże wyróżnienie. Turniej pokazał, że szefowie FIVB najbardziej liczą na czołowych sędziów z Europy. W Tokio nie było łatwych meczów do sędziowania. To był turniej najwyższej klasy, o najwyższym obciążeniu jakością gry i stresem. Wyszło bardzo fajnie, więc szef jasno zdeklarował, że wpisze moje nazwisko na kolejne Igrzyska Olimpijskie Paryż 2024.

Które mecze były najtrudniejsze do sędziowania?

Na pewno rozegrany jeszcze w fazie grupowej Francji z Brazylią (2:3), który trwał blisko trzy godziny. Sam drugi set zakończył się po 50 minutach wynikiem 39:37! To był najwyższy rezultat w całym turnieju. Spotkanie toczyło się na znakomitym, wyrównanym poziomie – jeden błąd sędziowski mógłby wpłynąć na rezultat meczu. Udało mi się uniknąć pomyłki, z czego byłem bardzo zadowolony.

Były gratulacje?

Tak, z całego świata, od wielu sędziów, których wcześniej nawet nie znałem. Trudne w sędziowaniu były wszystkie spotkania w „grupie śmierci”, gdzie odpadli Amerykanie, a weszły Rosja, Francja, Brazylia i Argentyna, czyli późniejsi półfinaliści. Ich mecze były bardzo zacięte.

Na turnieju siatkarskim w Tokio nie było słabeuszy. Zgodzisz się z tą opinią?

Najlepszą odpowiedzią będzie przykład. Sędziowałem mecz Tunezji z Argentyną, który miał być dla arbitra prostym zadaniem. Siatkarze z Ameryki Południowej wydawali się zdecydowanymi faworytami, więc można było założyć wynik 3:0. Okazało się, że po wygraniu dwa dni wcześniej z Francją i mając już prawie pewne miejsce w ćwierćfinale, Argentyńczycy podeszli do spotkania z Tunezją bardzo luźno. Po godzinie przegrywali 0:2, więc szykowała się sensacja. Poddani presji Argentyńczycy zaczęli grać nerwowo i walczyć o zwycięstwo. Ostatecznie pokonali Tunezyjczyków 3:2. Wyobraź sobie jak ciężkie były dla zespołu Marcelo Rodolfo Mendeza te trzy ostatnie sety, Argentyńczycy nie mogli sobie pozwolić już na stratę ani jednej części meczu.

W wywiadzie dotyczącym Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro wspominałeś o niesportowym zachowaniu trenera Brazylii, który próbował oszukać sędziego. Potem przeprosił. Czy podobne sytuacje były w Tokio?

Na igrzyskach olimpijskich zawsze jest trudno. Fajnym podsumowaniem mojej pracy w Tokio może być to, że ani razu nie wyciągnąłem żółtej kartki. Udało mi się perswazją zbudować swój autorytet w czasie meczów. Nie było protestów, nawet gdy pojawiła się jakaś sytuacja dyskusyjna. Rozmawialiśmy. Żaden zawodnik ani trener nie przekroczył granicy, za którą jest już niesportowe zachowanie.

Jak wyglądał twój pobyt w Tokio, było jakieś życie towarzyskie?

Mieszkaliśmy z 600 metrów od hali, gdzie siatkarze rozgrywali mecze. Do pracy chodziliśmy pieszo i po nogach wracaliśmy do hotelu. Wszyscy inni jeździli na obiekty sportowe autobusami. Dla piechurów pogoda była okrutna, temperatura sięgała momentami 38 stopni C w cieniu. W tych warunkach najbardziej dokuczała duża wilgotność powietrza, którym ciężko się oddychało. Każde przejście z hotelu do hali wyciągało z człowieka ostatnie poty. Ponieważ obiady i kolacje serwowano w stołówce na terenie hali, chodziliśmy tam dwa razy dziennie.

Czym Japończycy karmili sędziów siatkówki?

Posiłki jedliśmy z miejscowymi sędziami i wolontariuszami. Prawdę mówiąc dania były dość jednostajne, powtarzały się co dwa dni. Nie udało mi się skosztować specjałów kuchni japońskiej, którą bardzo lubię. Każdy posiłek wyglądał tak samo, na stole stał talerz z makaronem i sos. Oprócz tego był talerz z ryżem, warzywa i kawałek mięsa lub ryby. Kombinacji było zaledwie parę. Ponadto sałatka, kawałek ciasta, jogurt, owoce.

Jak oceniasz poziom sportowy turnieju i udział w nim polskiej drużyny?

W Tokio grało siedem zespołów na bardzo zbliżonym, bardzo wysokim poziomie. Niestety, do półfinału mogły awansować tylko cztery. Odpadli Amerykanie, Włosi i niestety Polacy. Naprawdę często o wyniku decydowała predyspozycja dnia. Niespodziewanych rozstrzygnięć było sporu, a zdobycie brązowego medalu przez Argentynę należy uznać za ogromną sensację. Złoto Francuzów też było pewną niespodzianką. Polska należy do najsilniejszych drużyn świata. Natomiast, tak jak zwykle na igrzyskach olimpijskich, znowu nie trafiliśmy z meczem ćwierćfinałowym. Chyba wisi nad nami jakaś olimpijska klątwa.

Co nie zagrało tym razem?

Mam na ten temat swoje zdanie, ale nie będę się wypowiadał. Proszę o następny zestaw pytań.

No dobrze, nie opowiedziałeś jeszcze o pozasportowych atrakcjach igrzysk. Co robił w Tokio sędzia z Polski w wolnych chwilach?

Z powodu pandemii, decyzją japońskiego rządu byliśmy na swoistej kwarantannie. Nie mogliśmy zwiedzać miasta, korzystać ze środków komunikacji publicznej, a nawet zrobić zakupów w centrach handlowych. Nasza aktywność ograniczyła się do turnieju, czyli hotelu, przejścia do hali i pracy na sędziowskim krzesełku. W wiosce olimpijskiej mieszkali sportowcy ze sztabami trenerskimi. Natomiast wszyscy inni, od prezydentów MKOL po sędziów byli poza nią.

Nie nudziłeś się?

Nie, bo przygotowałem się wcześniej. Miałem doświadczenia z turnieju w Rimini, gdzie też panowały surowe obostrzenia. Zabrałem ze sobą książki i sporo pracowałem. Pisałem trzecią część książki „Moje Tokio 2020”. Premiera 17 września.

Zapowiada się pasjonująco...

Składa się z trzech części. Pierwsza to wspomnienia od początków, gdy zainteresowałem się siatkówką do nominacji olimpijskiej. Druga dotyczy turnieju w „bezpiecznej bańce” Siatkarskiej Ligi Narodów we włoskim Rimini, w maju i czerwcu tego roku. Trzecia jest relacją z igrzysk olimpijskich.

Uchylisz rąbka tajemnicy, może jakaś anegdotka, którą przeczytamy w twojej książce...

Przed meczem z Polską usłyszałem rozmowę włoskiego dziennikarza z sędzią. Mówił, że przeciwko nam nie wystąpi główny rozgrywający Italii. Przypadkowo za chwilę widziałem się z lekarzem naszej kadry i podzieliłem się z nim rewelacją. Po wygranym przez Polskę spotkaniu 3:0 rozmawiałem z kapitanem Biało-Czerwonych, Michałem Kubiakiem, który podziękował za informację. Dzięki niej zyskali kilkanaście minut, by przygotować się do statystyki i taktyki gry drugiego rozgrywającego.

Na Facebooku zauważyłem zdjęcie, na którym jesteś z serbską siatkarką, Jelena Blagojević. Z pewnością spotkałeś też polskich olimpijczyków.

Z Jeleną poznaliśmy się, gdy na Twitterze skomentowała jakąś decyzję sędziowską. Odpowiedziałem jej jakie przepisy zastosował arbiter. Przekomarzając się nawiązaliśmy kontakt. Miło było spotkać się w Tokio i zrobić sobie wspólne zdjęcie. Później na lotnisku pogratulowałem Jelenie srebrnego medalu. Bardzo sympatyczna znajomość. Pewnie jeszcze będziemy widzieli się w rozgrywkach krajowych, bo jest zawodniczką KS DevelopRes Rzeszów. Rozmawiałem też z Hubertem Hurkaczem, to fantastyczny człowiek, bardzo skromny, otwarty na kontakty z innymi ludźmi. Mogę o nim mówić w samych superlatywach, szkoda, że nie powiodło mu się w turnieju olimpijskim. Wielką frajdę, bo jak wiesz przygodę ze sportem zaczynałem od chodu, sprawił mi Dawid Tomala. Miałem okazję obejrzeć jego mistrzowski chód na żywo w telewizji. Świetnie rozpracował przeciwników i całą trasę 50 kilometrów.

Rozmawiał: Ireneusz Stajer

Komentarze

Dodaj komentarz