post image
Pixabay Dur brzuszny jest chorobą brudnych rąk

Jedno z polskich, starych przysłów mówi, że zaraza ciągnie się za wojną, jak smród za wojskiem! Niezbyt to budujące, ale prawdziwe! W okresie wojen dochodzi często do wymuszonej migracji ludności. Ludzie żyją stłoczeni na małym obszarze, często bez dostępu do wody pitnej i sanitariatów. Wtedy o zakażenie wirusowe czy bakteryjne nietrudno. Wystarczy jako przykład przywołać dezynterię (bakteria czerwonki), którą Polacy przywlekli po bitwie pod Wiedniem, grypę „hiszpankę” (wirus) dziesiątkującą Europę po I wojnie światowej czy wszechobecny pod koniec II wojny światowej tyfus (choroba bakteryjna) zwany też durem brzusznym albo choroba brudnych rąk.

Tę ostatnia sytuację opisał w liście do mnie nasz czytelnik, pan Roman z Rybnika. Dziękuję mu za zaufanie i serdecznie pozdrawiam.

Jak pisze pan Roman: „w 1945 r. styczeń, luty, przed zbliżającym się rosyjskim frontem ewakuowano takie miejscowości jak Nysa, Głogówek, Głubczyce i Nowa Wieś. Byli to rolnicy z całymi rodzinami. Wyposażeni w wozy konne, pokryte plandekami z żywnością i pierzynami włącznie. Koniec wojny zastał ich w miejscowości Wallern (dziś czeskie Volary) w strefie amerykańskiej. Furmanki te przez parę miesięcy bazowały na otwartej dużej łące żywiąc się mięsem zabijanych słabych koni. Ponieważ wojna zakończyła się parę miesięcy temu, ludzie ci domagali się powrotu do domu.”

Na początku lipca zorganizowano konwój zabezpieczany przez żołnierzy amerykańskich i dołączono do niego grupkę chwałowiczan (chłopców 15 i 16 –letnich), których zmobilizowano na początku 1945 i z tego powodu mieli oni przeszkolenie wojskowe. Rozlokowano ich na poszczególne furmanki. Pan Roman znalazł się na wozie 225 wraz z rodziną Kudlików z Głubczyc, która stanowili: babcia, dziadek i trzy dorosłe córki z dziećmi. Konwój posuwał się z prędkością 30 km dziennie. Tak dotarli do Kladna (Czechy), gdzie wozy należało pozostawić i przesiąść się do podstawionych wagonów węglarek. Dopiero wtedy okazało się, że ludzie ci nie jadą na Śląsk tylko w głąb Niemiec, bo mijali po drodze zniszczone Drezno i Lipsk. W końcu dotarli do miejscowości docelowej o nazwie Kolleda. (w strefie wpływów radzieckich). Miasteczko to nie było zniszczone przez działania wojenne.

„W zwartym szyku – wspomina nasz czytelnik – wyprowadzono nas za miasto, gdzie było małe lotnisko i koszary poniemieckie: pięć budynków w dobrym stanie, w których żeśmy się rozgościli, a było nas około półtora tysiąca ludzi. Bez zezwolenia Rosjan nie było jednak nam wolno wychodzić poza ogrodzenie. Po paru dniach rozkazano nam opuścić jeden budynek i ścieśnić się w pozostałych. Opuszczony budynek posłużył jako szpital dla chorych na tyfus”

Opis tego, co działo się później w tym szpitalu przeczytacie drodzy Czytelnicy za tydzień. Zapraszam do dalszej lektury

Ps. Historia opowiedziana przez pana Romana szczególnie mnie zainteresowała, gdyż w podobnej sytuacji znalazła się moja babcia Jadwiga (mama taty) która z trójką dzieci (14,10 i 6 lat) w styczniu 1945 roku pojechała do rodziny na Dolny Śląsk. Kiedy nie mogła tam dłużej przebywać, zdecydowała, że pojedzie do swego wuja, który mieszkał w Wiedniu. U niego przebywała wtedy najstarsza córka mojej babci i takie rozwiązanie sprawy wyglądało na najlepsze, ale pociąg, którym podróżowała babcia z dziećmi dotarł jedynie do południowych Czech. Zostali zakwaterowani w „starej szkole” w Borotinie u Tabora. I tam zastał ich koniec wojny. Na Śląsk udało się wrócić babci dopiero jesienią 1945 roku.

Komentarze

Dodaj Komentarz