Archiwum prywatne Eugeniusz Krajcer (w środku) z Celiną Kukuczką i Mario Corradinim przed Izbą Pamięci Jerzego Kukuczki w Istebnej
Archiwum prywatne Eugeniusz Krajcer (w środku) z Celiną Kukuczką i Mario Corradinim przed Izbą Pamięci Jerzego Kukuczki w Istebnej

To wyjątkowa publikacja, poświęcona największemu polskiemu himalaiście, zdobywcy Korony Himalajów i Karakorum. Znał Go Pan bardzo dobrze osobiście. Książka zawiera wspomnienia 19 osób o Jerzym Kukuczce, a jedną z nich jest właśnie Pan i to wymieniony na pierwszym miejscu.

Poznałem Jurka w 1970 roku. On już wspinacz, o ustalonej renomie w środowisku, ja, młody prawnik, który dopiero zalicza kurs skałkowy. Właśnie tu, na Jurze Krakowsko – Częstochowskiej. Piękne skałki, ostańce o wysokości 20 – 30 metrów. Od tamtego czasu towarzyszy mi we wspomnieniach ten piękny zapach jurajskich skałek. Wracamy z Markiem Pronobisem ze skałek. Piękny letni dzień, upajam się wspomnieniem zapachu dolomitowej skały przemieszanego z zapachem ziół. Jestem szczęśliwy znów mogę się wspinać, po raz pierwszy po kontuzji kręgosłupa. Spotkaliśmy Wojtka Kukuczkę (syn Jerzego – przyp. red.), ładnie się wspinał. Przypominał Jurka. Kojarzy mi się z nim wszystko, co związane z górami, wspinaczką, naszą przyjaźnią. Tyle wspomnień, nie da się go zapomnieć.

W skałkach na Jurze zrodziło się wiele przyjaźni wśród alpinistów i himalaistów. To bodaj najlepsze w Polsce miejsce do treningu wspinaczkowego, a przy okazji integracji środowiska.

Tak, w każdą niedzielę budziłem się o godzinie 5 rano, potem tramwajem jechałem na dworzec kolejowy w Katowicach, następnie pociągiem do Zawiercia, a stamtąd autobusem na skałki. Do Rzędkowic, Podlesić, Mirowa i innych urokliwych miejsc. Już w pociągu opanowanym przez łojantów (osobników świadomie decydujących się na wchodzenie do góry, możliwie najtrudniejszą drogą, bez możliwości czerpania z tego wyraźnych korzyści materialnych – przyp. red.) było wesoło.

Proszę o nazwiska tych łojantów.

Sami swoi: Jurek Kukuczka z żoną Celiną, Marek Pronobis, Duśka Gelner obecnie Wach, Zbyszek Wach, Bożena i Andrzej Hartmanowie, Michał Gabryel, Tomek Świątkowski, Wojtek Dzik, Wiesiek Krochmal, Irka Kęsa, Krzysiek Wielicki, Aćka i Marek Łukaszewscy, Józek Kubik, Kazik Malczyk, bracia Chwołowie, Michał Balcer, Janusz Majer, Rysiek Warecki, Rysiek Pawłowski, Wojtek Kurtyka, Walek Nendza, Paweł Palus, Janusz Mazurkiewicz, Zbyszek Terlikowski i wielu innych. W luźnej, ale nie pozbawionej ekscytacji atmosferze, nawiązywały się przyjaźnie, które trwają nadal. 

To w czasie dojazdów na skałki narodziła się Pana przyjaźń z Jerzym Kukuczką?

Tak. Już wtedy był wielki. Wchodził na pionowe ściany, pokonywał przewieszki, jak gdyby nie było przyciągania ziemskiego. Nikt tak nie potrafił się wspinać. Wszyscy podziwiali Jurka, wielu mu zazdrościło, rodziła się legenda. Pamiętam, że moje pierwsze wejście na ściankę Młynarza w Podlesicach, która wpierw wydawała się nie do zdobycia, udało się dzięki zachęcie i wskazówkom Jurka jak ją pokonać. Potem wielokrotnie, gdy było trudno, powtarzałem sobie w myślach te wskazówki, i udawało się.

Jak bardzo wciągnęła Pana wspinaczka?

Bardzo, bo w 1972 r. zakwalifikowałem się do szkoły Alpinizmu UCPA w Chamonix. Wspinaliśmy się z instruktorami na ścianach różnej trudności w okolicy Mont Blanc. Ukoronowaniem było wejście drogą klasyczną na najwyższy szczyt Europy. Tam w Chamonix, ku wielkiej radości spotkałem Jurka. Był na obozowisku, razem z innymi najlepszymi wówczas polskimi alpinistami, przygotowywali się na wejście na najtrudniejsze ściany.

Kogo Pan spotkał spośród polskich alpinistów w Chamonix?

Same sławy, między innymi Janusza Kurczaba, Marka Łukaszewskiego, Andrzeja Tarnawskiego, z którym tam się zaprzyjaźniłem. Ja zwykły kursant, oni – sławy alpinizmu. Jurek przedstawił mnie, jako swego przyjaciela. Przychodziłem do obozowiska, opowiadali o pięknych wejściach, czułem się jak równy z równymi. Zachowałem zdjęcie do dziś całej grupy z egzemplarzem „Paryskiej Kultury”, zakazanego wówczas w Polsce periodyku, propagującego ideę wolnej Polski. Ale ja też mogłem im czymś zaimponować. Francuzi wyposażyli nas, kursantów w sprzęt wspinaczkowy, o którym trudno w Polsce było marzyć. Buty, kaski, uprzęże, aluminiowe karabinki, czekany, raki najwyższej próby. U nas często sprzęt wykonywany był domowym sposobem, koledzy sami wykuwali raki i haki wspinaczkowe, używane były ciężkie stalowe karabinki. Moja pierwsza sizalowa lina zerwała się pod statycznym obciążeniem w czasie zjazdu, dobrze, że była dodatkowa asekuracja. W Chamonix żyliśmy jak pączki w maśle. Zakwaterowani byliśmy w hotelu turystycznym w centrum miasta, karmiono nas obfitymi posiłkami francuskiej kuchni. Szczególnie tych posiłków chłopcy nam zazdrościli.

Dzięki Panu, również Jerzy Kukuczka oraz pozostali polscy himalaiści mogli skosztować francuskich frykasów...

To prawda (śmiech). Przemycałem Jurka, a potem też innych na salę jadalną. Francuzi nie protestowali, gdy wyjaśniłem kim są moi koledzy i jakie drogi robią w Alpach. Potem Jurek coraz częściej wyjeżdżał na wielkie wyprawy. Nie można było już go spotkać w skałkach. Do dziś mam kartki, w których informował o wejściach na poszczególne szczyty.

Jerzy Kukuczka zaprosił Pana z żoną na Bal Mistrzów Sportu w Warszawie. Jakie wyniósł Pan stamtąd wspomnienia?

Pojechaliśmy w czwórkę do Hotelu Europejskiego, gdzie rzecz się działa. Jurek był u szczytu sławy. Zdobył wszystkie ośmiotysięczniki. W corocznym Plebiscycie „Przeglądu Sportowego” został obok zdobywcy złotego medalu olimpijskiego uznany za najlepszego sportowca w Polsce. Nie zapomnę tego balu. Bawiliśmy się w towarzystwie największych gwiazd polskiego sportu. Tam poznałem wielkiego odkrywcę i pisarza zamieszkałego we Włoszech Jacka Pałkiewicza – twórcę Szkoły Przetrwania, odkrywcę źródeł Amazonki, który swoją sławę rozpoczął od samotnego przepłynięcia Atlantyku pięciometrową szalupą. Jurek na balu był szczególnie fetowany. Pamiętam, jak noszony był na plecach przez wielkiego także wzrostem sportowca złotego medalistę olimpijskiego Władysława Komara. Był tak oblegany przez wszystkich, że z trudem udawało mu się zatańczyć. Po raz drugi, jako przyjaciel Jurka, uczestniczyłem w Balu Mistrzów w 2020 roku, poświęconym właśnie pamięci Jurka. To znów było wielkie przeżycie. Przy jednym stoliku siedzieliśmy między innymi z wielką himalaistką Kingą Baranowską oraz Andrzejem Bargielem - himalaistą i narciarzem, który zjeżdżał na nartach z najwyższych szczytów, między innymi z K2, a obecnie wchodzi na Mont Everest, z którego także będzie zjeżdżał na nartach. Spotkałem też niektórych wielkich sportowców z pierwszego Balu. Wzruszające było spotkanie z Jackiem Wszołą i jego małżonką, z którymi na pierwszym Balu siedzieliśmy przy jednym stole. 

Jerzy przede wszystkim kojarzy się ze swoją rodzinną Istebną.

To malownicza wioska, położona w górach Beskidu Śląskiego. Bardzo często z żoną i córką Sandrą byliśmy goszczeni przez Jurka i Celinę w drewnianym domku na Wilczym, gdzie teraz znajduje się także Izba Pamięci Jerzego Kukuczki. Tam z zapartym tchem słuchaliśmy relacji z każdej wyprawy. Kończyły się góralskimi śpiewami przy ognisku. Moja córka Sandra nauczyła się od Jurka góralskiej piosenki zatytułowanej „Gorzałeczko ciotko moja”. Wielka była konsternacja w przedszkolu, gdy moje dziecko w ramach popisu zamiast piosenki o misiach czy serduszkach zaśpiewało piosenkę o piciu gorzałeczki, zdradzając zresztą źródło jej pochodzenia (śmiech). W Istebnej także przy ognisku razem z moimi przyjaciółmi prawnikami – Ewą i Andrzejem ułożyliśmy piosenkę o Jurku, którą do dziś śpiewamy przy każdej biesiadnej okazji. Piękne były zabawy sylwestrowe w Istebnej.

Wspominał Pan kiedyś w rozmowie ze mną, że Jerzy osobiście odpalał race i rakiety w Nowy Rok, a cała wioska szalała.

Jurek, który wiele miesięcy spędzał w ekstremalnych warunkach bardzo smakował chwile, gdy był z Celiną, synami Maćkiem i Wojtkiem, całą rodziną, a także z przyjaciółmi. Ciągnęliśmy do Kukuczków z różnych stron. Jurek pamiętał, żeby przywieźć a to całą walizkę najdziwniejszych indyjskich ogni sztucznych, a to nieznane nam smakołyki z Indii, Nepalu. Ostatni wspólny Sylwester w Istebnej przyszedł na czas, gdzie śnieg sięgał prawie po pas. Porzucając samochody w zaspie, dobywając jedynie małą jeszcze wówczas Sandrę oraz szampany wesoło, gromadnie brnąc w śniegu, zdobywaliśmy wzgórze i dotarliśmy do rozświetlonego domu, przed którym Jurek wbijał pochodnie.

Wspominał Pan też o swoistej wrażliwości Kukuczki...

W takiej scenerii i pod wpływem okoliczności Jurek nieprzeciętnie silny, czasem nawet wydałoby się osobny – pozostający ze swoimi problemami mężczyzna, chwilami miękł. Wtedy w tych nielicznych momentach w obecności Celiny i jej sióstr odsłaniał nam kawałek tego, czego silnie strzegł na co dzień. Dzielił się swoimi emocjami, myślami, tym co czuł i czego się czasami bał, gdy był sam na sam z górą. Nie zdarzało się to często, ale tak się składało, że zawsze w Istebnej, a my słuchając go czuliśmy się wyjątkowo. To było jak zaglądnięcie przez wąską szczelinę do tajemniczej, zakazanej i niedostępnej przestrzeni.

Pamięta Pan ostatnią rozmowę z Jerzym?

Jurek wprost emanował męską witalnością. Wydawało się, że jest niezniszczalny, nieśmiertelny. Rozmawialiśmy przed wyjazdem na jego ostatnią tragiczną wyprawę na Lhotse. Powiedziałem wtedy, Jurek, tobie nic nie może się stać. Nawet nie wiem, czemu takie zdanie zostało wypowiedziane. Wiadomość o jego tragicznej śmierci otrzymaliśmy od Lidki, siostry Celiny. Nasze wzruszenie pogłębiała jeszcze relacja Celiny, jak mały Wojtuś tego feralnego dnia, widząc twarz ojca we wszystkich programach TV, natychmiast ubierał na główkę kask, zarzucał na siebie linki i karabinki, radośnie podskakując, że tata jutro będzie w domu. Tymczasem tata pozostał już w swoim lodowym grobowcu, w którym spoczywa do dziś. Nie potrafiłem uwierzyć, że to się stało. Jurek był wielki, jest wielki.

Ma pan jakieś pamiątki po Jerzym Kukuczce?

W moim mieszkaniu, w kancelarii adwokackiej wiszą jego zdjęcia z dedykacją, kalendarze. Nigdy nie zapomnę mojego przyjaciela. Myślę o Jurku, o tym jak było wtedy, gdy tą samą drogą co wówczas jadę na skałki. Już nie tramwajem, pociągiem i autobusem i nie o 6 rano, lecz wygodnie klimatyzowanym samochodem. O Jurku zapomnieć się nie da. Co roku wspominamy go po mszach, w drewnianym kościółku na przełęczy Kubalonka koło Istebnej w rocznicę śmierci. Później z przyjaciółmi przy miodonce i wspaniałym jedzeniu Celiny śpiewamy, czując, że Jurek by tak chciał, aby w tej dużej istebniańskiej izbie wokół kominka mówić o nim tak, jakby nigdy z Istebnej nie wyjechał na zawsze.

Rozmawiał: Ireneusz Stajer
 

Komentarze

Dodaj komentarz