post image
Irena Przeliorz Zofia Przeliorz, autorka książki "Dusza starego domu", która ukazała się nakładem Muzeum Etnograficznego w Chorzowie

Ta historia zaczyna się na przełomie XIX i XX wieku. "Jeżeli prawdą jest to, że niektóre domy mają duszę, to ten dom niewątpliwie do nich należy. Rozsiadł się w środku wsi na początku lat siedemdziesiątych XIX wieku i trwa na swoim miejscu do dnia dzisiejszego, od kilku lat samotny, tyle że nie całkiem opuszczony. Czeka na lepsze czasy, choć wszystko wskazuje na to, że te jego świetności już dawno minęły. Zaś jego dusza, nie mogąc ogrzać się przy piecu, przycupnęła gdzieś w starej szafie na strychu albo siedzi w kryjówce pod sienią" - pisze Zosia Przeliorz, z domu Gamoń.

Serce domu

Zapamiętała rodzinny dom takim, jakim wybudowali go pradziadkowie. "Ciężki i obszerny, rozłożysty, wymurowany z własnoręcznie robionej i wypalanej cegły, pokryty słomą, której złoty blask zmienił się z czasem w zieleń porastającego ją mchu, a z okazji setnych urodzin – na szarość cementowej dachówki. Odczuwa się w nim jakąś niepowtarzalną atmosferę, a jego ściany zdają się opowiadać o losach ludzi, którzy kiedyś w nim mieszkali" - opisuje.

Przed chałpōm była zegrōdka. Dom był zwykły, wiejski, zwyczajnej śląskiej rodziny. Jego sercem była długa i wąska kuchnia. Z biegiem lat zmieniał się jej wystrój, ale piec był ten sam. "Aż trudno sobie wyobrazić, ile funkcji pełniło to pomieszczenie. Tutaj przygotowywało się posiłki (zarówno dla ludzi, jak i zwierząt), a także piekło się co tydzień chleb, a z okazji świąt, odpustu czy jakiejś uroczystości rodzinnej – kołocze. Kuchnia była jadalnią, pralnią, szwalnią, tutaj żeśmy się myli, odrabiali lekcje, tutaj skubano pierze i przyjmowano znajomych. Jakoś nie pamiętam, by ktoś kiedykolwiek narzekał na brak miejsca albo na to, że jeden drugiemu przeszkadza. Może dlatego, że nad porządkiem w kuchni czuwał wiszący na frontowej ścianie duży obraz Serca Pana Jezusa" - zapamiętała osinianka.

Ciotki na wymowku

W czasach jej dzieciństwa rodzina Gamoniów składała się z siedmiu osób: rodziców, dwóch sióstr, Zosi oraz dwóch ciotek – Anny i Jadwigi, sióstr taty naszej bohaterki. Ciotki były na utrzymaniu ojca dziewczynek, czyli na tzw. wymowku, nie miały bowiem renty czy emerytury.

- Tata, przejmując gospodarstwo rodziców, zobowiązał się zabezpieczyć byt swoim dwóm samotnym, starszym siostrom - tłumaczy Zofia.

"Ciotki mieszkały w izbetce, czyli mniejszym pokoju, gdzie spały i miały swoje rzeczy, ale w czasie dnia przebywały razem z nami w kuchni i wspólnie jadaliśmy posiłki. Jako dziecko nie wyobrażałam sobie istnienia naszej rodziny bez ciotek. Jak to na gospodarstwie bywa, rodzice od wiosny do jesieni zajęci byli pracą w polu, tak więc dzieci pozostawały pod ich opieką. Głównie opiekowała się nami ciotka Jadwiga" - wspomina.

Jak zaznacza, ciotka Jadwiga była żywą historią domu, przeżyła w nim prawie 96 lat. Pomimo swego kalectwa, była jego dobrym duchem. "Zawsze pogodna, nigdy się z nikim nie kłóciła, chętna do pomocy na miarę swoich sił – była lubiana przez wszystkich. Kiedy obchodziła kolejne urodziny albo gdy w jej intencji odprawiana była Msza święta, zjeżdżała się niemal cała rodzina. Sama się temu nieraz dziwiła, że tak o niej wszyscy pamiętają, czemu dawała wyraz, mówiąc: – Dziwejcie sie, kaj by jo se była kiedy rachowała, że jo na starość byda tako widzano. A potem dodawała: – Bo widzicie Pōnbōczek cołki czos czuwo nadymnōm i skuli tego jednak mōm w życiu szczynści i to łod samego poczōntku Bo czy jo ni miała szczynścio, żech sie urodziła na jesiyń 1904 roku, a nie na wiosna? Jak bych sie tak urodziła na wiosna, to by mie monej nie było. I zaczynała ciotka opowiadać o tym, co się wydarzyło na wiosnę 1904 roku".

Francik umarł we wrzodzie

Mama Jadwigi, a babka autorki książki - Zośka, powitała 1904 rok pełna nadziei. Już 10 lat mieszkała w Osinach i zdążyła przyzwyczaić się do roli gospodyni i matki. Przez raptem dziewięć lat urodziła siedmioro dzieci: dwóch synów i pięć córek.

- Dziewczynki chowały się dobrze, ale gorzej było z chłopcami. Najstarszy Francik, urodzony w 1895 roku, umarł, kiedy miał sześć miesięcy. Dzieci często wtedy umierały w niemowlęctwie. Zaczynało się zwykle od przeziębienia, potem była wysoka gorączka, z którą nie można było sobie poradzić, drgawki i śmierć. Drgawki u nas nazywano wrzodem albo krymfami. Kiedy ktoś je miał, to mówiono, że wrzōd go biere czy też krymfy go bierōm - tłumaczy Zofia Przeliorz. 

Niestety, to samo stało się z Francikiem. W lutową, bardzo zimną noc odkrył się w kołysce i "złapał" przeziębienie. Bardzo kaszlał. Zośka smarowała go gęsiną, stosując ludowy sposób na leczenie takich właśnie schorzeń. Mimo tego dzieciątko dostało wysokiej gorączki. Nie pomogły okłady z serwatki. - Francik umarł we wrzodzie. Był to dla niej ogromny cios. Pierwsze dziecko, synek, następca w gospodarstwie, nadzieja na przyszłość, a ona musiała się z nim rozstać. Koiła jednak swój ból myślą o tym, że teraz jej syneczkowi jest na pewno dobrze, bo znalazł się w gronie aniołków i na pewno, widząc, jak cierpi, modli się teraz za nią i prosi Pana Boga o to, by dane jej było szczęśliwie wydać na świat i wychować to dziecko, które nosi pod sercem - przekazuje nasz Zofia.

Komentarze

  • Grymlino. 28 września 2022 21:45Książkę pani Zosi Przeliorz przeczytałam i często do niej wracam.

Dodaj Komentarz