Dominik Gajda
Dominik Gajda

22 stycznia do Wodzisławia doszedł marsz pamięci poświęcony tragicznej ewakuacji obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Była to już dwunasta edycja tego przedsięwzięcia, które przed laty zapoczątkował zmarły w 2021 r. Jan Stolarz. W tym roku piechurzy szli w imieniu pomysłodawcy i pierwszego organizatora marszu. 12 uczestników podążało trasą zbliżoną do tej, którą 78 lat temu przebyli udręczeni więźniowie największego kombinatu śmierci w historii. Komandorem marszu był Robert Furtak, który kultywuje spuściznę Jana Stolarza. Uczestnicy po drodze zatrzymywali się w miejscach pamięci, które unaoczniają symbolicznie skalę zbrodni, jak dokonała się w dniach 17-22 stycznia 1945 r. Przystanęli m.in. w Ćwiklicach, Miedźnej, Pszczynie, Pawłowicach, Jastrzębiu-Zdroju. W Wodzisławiu dotarli do cmentarza na Wilchwach i na Piaskową Górę, gdzie znajduje się zbiorowa mogiła pomordowanych. W miejscu pamięci czekali na nich mieszkańcy miasta oraz przedstawiciele samorządu w osobach prezydenta miasta Mieczysława Kiecy, oraz obojga zastępców – Wojciecha Krzyżka i Izabeli Kalinowskiej. Włodarz w krótkiej mowie podziękował uczestnikom za włożony wysiłek oraz pamięć o tych, którzy w 1945 r. musieli przebyć tę katorżniczą drogę w ekstremalnych warunkach. Następnie zebrani udali się na miejsce ostatniej odsłony dramatu, czyli na wodzisławski dworzec, skąd więźniowie byli transportowani na teren ówczesnej Trzeciej Rzeszy. Po południu w pałacu Dietrichsteinów odbyła się niewielka konferencja naukowa poświęcona wydarzeniom sprzed 78 lat. Wzięli w niej udział uczestnicy marszu, którzy podzieli się swoimi refleksjami dotyczącymi dramatu więźniów pędzonych jak bydło w zimne styczniowe dni z miejsca największej kaźni w historii ludzkości na kolejnych przystanki piekła na ziemi. Po ich emocjonalnych wystąpieniach przyszedł czas na wykład Jana Delowicza autora książki „Śladem krwi”, który opowiedział o nieznanych historiach związanych z marszem śmierci w 1945 r. Uwagę przykuła opowieść o austriackim feldmarszałku Johannie Friedländerze, dowódcy wojsk austro-węgierskich z czasów I wojny światowej, który z powodu polityki rasowej III Rzeszy trafił do obozu w Oświęcimiu w 1944 r. Wcześniej przebywał wraz z żoną w czeskim obozie Terezinie. Podczas ewakuacji stracił on siły i nie mógł dalej samodzielnie iść. Przyklęknął u boku drogi, gdzie esesman zabił go dwoma strzałami w głowę. Wykonawca egzekucji pochwalił się, że z uwagi na to, że zamordowany był feldmarszałkiem, to przeznaczył mu dodatkową kulę. W trakcie kilkudniowej gehenny doszło także do cudu. Jeden z rumuńskich esesmanów, który miał pod nadzorem 15 kobiet oświadczył w Wilchwach, że dalej już nie pójdą. Wiedział, że zbliża się front i chciał uratować swoją skórę. Z tego powodu wraz z więźniarkami ukrył się u okolicznych gospodarzy, którzy przez dwa miesiące ryzykowali życie, opiekując się ocalałymi z holocaustu.

 

Jak wyglądał marsz śmierci

Po wystąpieniu Jana Delowicza głos zabrał Piotr Hojka, który przybliżył zgromadzonym w sali konferencyjnej pałacu historię marszu w pigułce. 17 stycznia 1945 r. w obozie Auschwitz – Birkenau przebywało jeszcze ok. 70 tysięcy więźniów i więźniarek. Komendant obozu nakazał zgromadzenie ich na placu apelowym. Do ewakuacji wyselekcjonowano 56 tysięcy osób. Do konwoju włączono także osoby starsze i chore, o których i tak było wiadomo, że nie przeżyją trudów pieszej wędrówki. Było bardzo mroźno. Temperatura dochodziła do – 20 stopni Celsjusza. Więźniowie i więźniarki byli wyniszczeni wielomiesięczną fizyczną pracą ponad ludzki wysiłek. Przebywali w katastrofalnych warunkach sanitarnych. Byli nieustannie bici, szykanowani. Ich towarzyszy rozstrzelano, zagazowano, zagłodzono, powieszono. W obozowych pasiakach, które kompletnie nie chroniły przed zimnem i drewnianych chodakach ruszyli w kierunku na Dolny Śląsk. Ich celem był obóz w Gross-Resen. Po drodze ci, którzy nie byli w stanie iść dalej, byli mordowani przez strażników. Historycy podają, że morderczego marszu nie przeżyło ponad 15 tysięcy osób. Na samej tylko trasie Oświęcim – Wodzisław przy drodze znaleziono 600 zwłok. Do tej liczby trzeba wliczyć także zastrzelonych w masowych egzekucjach. Głowna trasa ewakuacyjna wynosiła 63 kilometry i kończyła się właśnie w Wodzisławiu Śląskim. Ci, którzy przeżyli, byli pakowani do otwartych węglarek i wywożeni na teren rzeszy. Trasa była pokonywana w trzech etapach. Pierwszy odcinek szatańskiej podróży obejmował trasę z Oświęcimia do Poręby pod Pszczyną. Tam miał miejsce nocleg. Następnie więźniowie byli pędzeni do Jastrzębia-Zdroju. Wszystkie te miejsca znaczyły kaźnie i egzekucje. Jednocześnie miejscowa ludność z narażeniem życia starała się pomóc wychudzonym ludzkim szkieletom mordowanym jak zwierzęta przez esesmanów. Bohaterską postawą wykazali się np.  kolejarze ze stacji kolejowej w Wodzisławiu Śląskim: Wincenty Grabiec, Karol Pielczyk i Roman Brachmański. Uratowali oni kilka kobiet, wywożąc je parowozem do Radlina II, gdzie zaopiekowały się nimi rodziny Augustyna Poloka, Wiktora Pluty i rodzina Augustyna Zmyłty z Radlina Górnego.

Komentarze

Dodaj komentarz