56-letniego operatora maszyn i magazyniera Stanisława Pacholskiego przygniotło 400 kg sprasowanej makulatury. Do wypadku doszło 6 października na nocnej zmianie w jednej z żorskich firm. Poszkodowany do dziś leży unieruchomiony w łóżku. Nie wiadomo, czy w ogóle będzie chodził. Utrzymuje, że właściciel firmy nie tylko nie zawiadomił pogotowia, ale próbował ukryć zdarzenie. W firmie twierdzą, że to nieprawda. Sprawą zajmują się policja i prokuratura.
Feralnego dnia pan Stanisław przyszedł do pracy na godz. 19. Był w hali sam. Kładł bele makulatury na taśmie i przetransportowywał do młynka, który rozdrabnia papier. Kiedy przechodził obok stosu sprasowanej makulatury, schylił się, by podnieść kawałek folii. Nagle poczuł silny ból. – To bela zsunęła mi się na głowę i ramię. Złożyłem się jak scyzoryk. Czułem, jak chrupotały mi łamane kości. Dopiero po jakimś czasie moje krzyki usłyszał palacz z kotłowni. Potem przyszedł brygadzista z drugim pracownikiem, uwolnili mnie spod beli, a potem położyli na drzwiach i przenieśli do korytarza obok biura szefa. Złamaną w udzie nogę trzymałem na pasku od spodni. Potwornie cierpiałem. Nie powinni byli mnie w ogóle ruszać, bo przecież mogłem mieć złamany kręgosłup i obrażenia wewnętrzne – stwierdza.
Szef firmy miał mu oznajmić, że żorska karetka nie przyjedzie, bo w szpitalu nie ma ortopedy, nie zjawi się również sanitarka z Rybnika, Jastrzębia czy Orzesza, gdyż obowiązuje rejonizacja. Pan Stanisław zadzwonił do domu. Na miejsce dotarła jego córka Adriana Samsel. – Zobaczyłam scenę jak z horroru. Tato był rozebrany do slipek i dwie godziny leżał bez pomocy na drzwiach, przykryty małym dziecięcym kocykiem. Miał opuchniętą i zakrwawioną twarz. Wezwałam karetkę. Szef nie chciał oddać ani dokumentów ojca, ani kluczyków do jego samochodu. Co by było, gdybym się nie zjawiła? – pyta. Jej ojciec najpierw trafił do szpitala w Żorach, skąd przewieziono go na oddział ortopedii do Jastrzębia, gdzie przeszedł operację, a potem przeleżał kilka tygodni. Teraz jest już w domu, ale czeka go długa rehabilitacja.
– Kierownictwo firmy próbuje mi wmówić, że wypadek nie kwalifikuje się do ciężkich. Usłyszałam: przecież tato żyje i nic mu nie urwało – oburza się córka. Właściciel wyjaśnia, że po zdarzeniu pracownik wyglądał dobrze, miał nawet zapalić papierosa, jeść i pić. Dlatego nie wezwano pogotowia. Szef sądził zresztą, że karetki jeżdżą tylko do złamań otwartych. Z tego powodu Stanisława Pacholskiego miał zawieźć do szpitala firmowy bus, a miejsce zdarzenia zabezpieczono w ten sposób, że nikt tam nie pracował do czasu uzyskania informacji o stanie poszkodowanego, co nastąpiło 13 października, po operacji. Wtedy firma powiadomiła o zdarzeniu tak Państwową Inspekcję Pracy, jak i prokuraturę. Właściciel podkreśla też, że gdyby chciał ukryć wypadek, to nie pożyczyłby poszkodowanemu telefonu komórkowego, z którego ten zadzwonił do rodziny.
Komentarze