Roman Tyman wspomina dramatyczną akcję ratowniczą sprzed 40 lat / Iza Salamon
Roman Tyman wspomina dramatyczną akcję ratowniczą sprzed 40 lat / Iza Salamon
40 lat temu „Nowiny” pisały o dramatycznej akcji ratowniczej na zamarzniętym stawie w Chwałowicach. 40 lat temu Roman Tyman miał 15 lat, mieszkał w Chwałowicach, gdzie o mało nie utopił się w stawie. Niewiele brakowało, by utonęło także kilku strażaków, którzy go ratowali. „Nowiny” pisały wtedy, że próbowali dostać się do niego przy pomocy drabiny, położonej na lodzie, ale krucha pokrywa nie wytrzymała ich ciężaru, więc wpadli do wody! Jeden z mężczyzn jakoś jednak dotarł do chłopaka i rzucił mu linę. Dramatycznej akcji ratowniczej przyglądali się z mostu mieszkańcy Chwałowic. Zatrzymywały się autobusy. Na drodze zebrał się tłum. Na miejscu była policja, a karetki odwoziły kolejne osoby do szpitala. Przez kilka tygodni szukaliśmy głównego bohatera tej dramatycznej akcji sprzed 40 lat. Okazało się, że obecnie mieszka przy ulicy Strażackiej w Boguszowicach.
Pan Roman chętnie opowiada o tym zdarzeniu, za to niechętnie o swoim życiu. Nie za bardzo mu się ono poukładało. Jest budowlańcem po zawodówce, ale nie ma stałej pracy. Jak mówi, dorabia dorywczo. Rozmawialiśmy tylko o tym, co się wydarzyło 25 lutego 1970 roku. – Byłem wtedy w ósmej klasie. To był jakiś wolny dzień. Z samego rana poszliśmy na narty wraz z kolegą Andrzejem. Zjeżdżaliśmy z górki na terenie szkód górniczych. Kiedy przyszedł czas na obiad, każdy wracał do domu inną drogą. Kolega szedł ulicą, ja przez zamarznięte zalewisko. Zrobiłem parę kroków, kiedy tafla lodu niebezpiecznie zatrzeszczała i pękła, a ja wpadłem do wody. Na nogach miałem zapięte narty. Kolega zobaczył z mostu, co się dzieje, i pobiegł po pomoc. Przyjechali strażacy – wspomina pan Roman.
„W dniu 25 lutego, w godzinach południowych, przechodzący główną ulicą Chwałowic zobaczyli, jak zjeżdżający na nartach po zboczu 15-letni Roman Tyman wjechał na zamarznięty staw na terenie pod szkodach górniczych i w odległości 50 metrów od brzegu, po załamaniu się lodu, począł tonąć. W kilka zaledwie minut po zaalarmowaniu o wypadku, na miejsce przybyła sześcioosobowa sekcja ratownicza straży pożarnej” – czytamy w „Nowinach” z 4 marca 1970 roku. Nasza gazeta opisała dramatyczną walkę o uratowanie chłopca. Strażacy próbowali dostać się do niego przy pomocy drabiny położonej na lodzie. Niestety, krucha pokrywa nie wytrzymała ciężaru ludzi. Po lód dostali się dwaj strażacy oraz pomagający im milicjant. „Teraz i oni potrzebowali pomocy” – pisały „Nowiny”.
Wreszcie się udało. Też po lodzie, ale nieco okrężną drogą, do wyczerpanego chłopca dotarł Bernard Spałek z Chwałowic i rzucił mu linę. „Dramatyczne to były chwile. Linka okazała się za krótka. Potem, kiedy dorzucona została do tonącego, ten zgrabiałymi rękami nie potrafił jej uchwycić. Próba jednak w końcu udała się. Chłopak zostać wyciągnięty na brzeg i odwieziony do szpitala” – czytamy w „Nowinach” z 1970 roku. – Ten, który mnie uratował, to był starszy kolega Bercik, który akurat wyszedł na przepustkę z wojska. Leżał na drabinie, odpychał się rękami i czołgał. Tak udało mu się podejść dość blisko mnie i rzucić mi linę. Gdy jakoś w końcu owinąłem ją wokół zmarzniętych rąk, wszyscy z brzegu zaczęli ciągnąć i mnie wyciągnęli – mówi Roman Tyman.
Wkrótce z Rybnika przyjechali strażacy z łódką, ale nie była już ona potrzebna. Dramatycznej akcji ratowniczej przyglądało się z mostu wielu ludzi. Byli bezsilni, bo teren był niebezpieczny, zalewisko osuwało się z powodu szkód górniczych, omal zresztą nie stało się śmiertelną pułapką. – Przebywałem w lodowatej wodzie może ze 40 minut. Kiedy przyjechałem do szpitala, lekarz powiedział, że jeszcze 10 minut, a już by mnie nie było. Ale jakoś szczęśliwie wyszedłem z tego i już po tygodniu wróciłem domu. Pamiętam, że wysłaliśmy wtedy do „Nowin” podziękowania dla strażaków i dla Bercika. Mam nawet jeszcze gdzieś tę kartkę – wspomina Roman Tyman.

Komentarze

Dodaj komentarz