Kolekcja z ulicy


Pan Leszek zbieractwem zajmuje się od dzieciństwa. Zaczęło się od znajomego, który wręczył wówczas 13-letniemu Leszkowi pokaźny plik znaczków pocztowych. Później rodzice kupili mu pierwszy klaser. Zaczął zbierać znaczki, miał kilkanaście klaserów. Po wielu latach zrezygnował, bo filatelistyka to jednak kosztowne hobby, a były ważniejsze wydatki. W międzyczasie pojawiła się numizmatyka. Do dziś zachował zbiór około pięciu tysięcy banknotów rosyjskich, a w dalszym ciągu zbiera monety okolicznościowe. Była też pokaźna kolekcja puszek po piwie, etykiet zapałczanych, widokówek i kart telefonicznych.– Na pewno było tego więcej, ale człowiek wszystkiego nie pamięta. Całe życie zbierał. Jak go poznałam, to już taki był i bardzo mi się to podobało. Dzięki jego zainteresowaniom odwiedziliśmy wiele miejsc i poznaliśmy bardzo dużo osób. Nie wyobrażam sobie innego życia, życia z człowiekiem, któremu brak byłoby żyłki kolekcjonera – mówi żona pana Leszka, która sama ma pokaźną kolekcję słoników.Teraz przyszedł czas na bilety komunikacji miejskiej. – Znaczki odpadały, bo po pierwsze nie stać mnie było na kolejne okazy, a po drugie wymagają wiele troski. Trzeba je bardzo często wietrzyć, przecierać, żeby się mole nie zalęgły. Znaczek to bardzo delikatna rzecz. A bilety pojawiły się dlatego, że na nie mnie stać. Kolekcja leży na ulicy, wystarczy tylko podnieść – mówi p. Leszek. – Wcześniej też zbierałem, ale dobiłem do tysiąca sztuk i na tym koniec. Nie miałem możliwości zdobyć następnych. Wściekłem się i wyrzuciłem. Teraz mam więcej czasu, żeby szukać. Nie jest to łatwe. Przecież nikt starego biletu w domu nie trzyma. Przejedzie się kurs i wyrzuca – relacjonuje.A mimo to pan Leszek ma w swojej kolekcji bilet, a właściwie bon tramwajowy z Bukaresztu z 1918 r., dwa przedwojenne bilety lwowskie i polskie z początków lat 50. W sumie udało mu się zebrać ponad osiem tysięcy biletów komunikacji miejskiej, co klasyfikuje go w pierwszej dziesiątce w Polsce wśród kolekcjonerów z tej „branży”.Wszystkie ma posegregowane w kilku klaserach. Jeden z nich jest wyłącznie „śląski”. W nim ma bilety z wszystkich miast Śląska, w których występują przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej. Wśród nich znajdują się katowickie bilety z 1952 roku. Pozostałe bilety posegregował alfabetycznie miastami. Tak udało mu się zebrać cztery grube klasery. Do pełnego kompletu brakuje mu biletów z trzech miast.Do każdego z miast pan Leszek dołącza krótką notkę dotyczącą historii komunikacji miejskiej. – Informacje te ściąga z internetu. Ma tutaj taką zaprzyjaźnioną kawiarenkę internetową, chodzi tam często i surfuje. Jest stałym klientem, nawet dostał rabat – wyjaśnia żona.Udało mu się nawet zdobyć bilety z tak odległych zakątków kraju jak Augustów. Ma na to swoje stare kolekcjonerskie sposoby. – Kontaktuję się z różnymi zbieraczami. Często stare swoje kolekcje, np. karty telefoniczne czy banknoty, wymieniam na bilety. I tak jakoś powoli udaje się iść do przodu – opowiada.W zbieractwie uczestniczy cała rodzina. – Tylko się droczę, gdy mówię, że jego zbieractwo to nasze skaranie. Często, gdy idę i widzę na ziemi bilet, oglądam się, czy mnie nikt nie widzi, i podnoszę go, bo a nuż przyda się Leszkowi. Sama nieraz myślę gdzie i od kogo można by dostać brakujący egzemplarz – zwierza się żona kolekcjonera.Na zamiłowania dziadka nie jest też obojętny wnuczek. Gdy przyjeżdża do państwa Zielińskich, to „obowiązkowo” zalicza spacer po przystankach w poszukiwaniu biletów. – Czasami aż mi wstyd. Ma upaprane rączki, ale pomaga dziadkowi. Od niedawna tu mieszkamy, ludzie nas nie znają. A przecież jak ktoś nie wie, czego my szukamy, to pomyśli sobie, że jakie żebraki i jeszcze dziecko na żebry wysyłają. Mówię mężowi, żeby chociaż koło bloku nie zbierał, bo wstyd – przejmuje się małżonka.Teraz pora na klasery z biletami zagranicznymi. Te nie zostały znalezione na ulicy. Pan Leszek albo sam korzystał z komunikacji w tych miastach, albo otrzymał bilety od innych kolekcjonerów. Następne opasłe tomiska to bilety miesięczne i plastikowe.Przeglądamy każdy z klaserów bardzo uważnie, strona po stronie, dla mnie wszystkie wyglądają podobnie, przynajmniej większość. Pan Leszek zachwyca się kolorem, grafiką, pomysłowością. – Tam, gdzie są przebitki, zmieniono cenę. Czasami było to w bardzo krótkim czasie, proszę spojrzeć, jeden rok, a ile zmian – cierpliwie tłumaczy.Patrzę na żonę pana Leszka, która próbuje mnie zrozumieć: – Nie wiem, co on w nich widzi, niektóre są niemalże identyczne. Czasami potrafi siedzieć godzinami i układać, przekładać. Trzeba być pasjonatem.Panu Leszkowi trudno jest odpowiedzieć na pytanie o korzyści ze zbieractwa. To tak, jakby zapytać o istotę serca czy mózgu w jego ciele. To jest w nim i jest nieodłączne.– Na pewno każde zbieractwo uczy. Ile myśmy się już dowiedzieli dzięki tym jego zainteresowaniom, ile miejsc odwiedzili. Dzięki temu poznaliśmy ogromną rzeszę ludzi. Zawiązaliśmy wiele przyjaźni, a niektóre z nich trwają ponad ćwierć wieku – mówi żona pana Leszka.

Komentarze

Dodaj komentarz