Utopek z okolic kopalni Szczęście Beaty w kresce autorki / Elżbieta Grymel
Utopek z okolic kopalni Szczęście Beaty w kresce autorki / Elżbieta Grymel

Nie darmo powszechnie przestrzegano, żeby lepiej nie chodzić po nocy, jeżeli nie ma ku temu pilnej potrzeby, ale nie wszyscy się do tego ostrzeżenia stosowali, a potem żałowali, bo spotkała ich niemiła przygoda! Historia, którą chcę tutaj przytoczyć, zdarzyła się w naszej rodzinie ponad sto lat temu. Powodem było właśnie wałęsanie się po nocach. Niechlubny bohater tej opowieści, starzyk Lorenc, był dalekim krewnym mojego pradziadka Karlika. Obaj pracowali w tej samej kopalni noszącej nazwę Szczęście Beaty. Lorenc był bardzo muzykalny i grywał na trąbce w kopalnianej orkiestrze, a oprócz tego w każdą niedzielę na kościelnej fisharmonii.

Często był też zapraszamy na wesela i zabawy, gdzie opowiadał siarczyste wice i bawił ludzi grą na cyji, czyli akordeonie. Paradoksalnie, te jego muzyczne zdolności przyczyniły się do tego, że popadł w nałóg alkoholowy! Tamtej nocy wracał z zabawy dość mocno zawiany i stracił nieco na czujności. Normalnie za nic w świecie nie przeszedłby nocą przez łąki, bo wiedział, że tam grasują utopce. Tym jednak razem naszła go fantazja, aby z nimi pogadać! Szedł już dłuższą chwilę, ale żadnego z nich nie spotkał, więc zaczął wykrzykiwać, żeby się któryś pokazał. Krzyczał coraz głośniej, bo utopki nie chciały spełnić jego natarczywej prośby. Kiedy doszedł do mostku, zauważył, że drogę zagrodziła mu niska, ciemna postać.

– Ktoś ty? – warknął Lorenc gotowy do bitki, ale obcy odrzekł spokojnie, że jest utopkiem i na dowód zamachał mu pod nosem wielką łapą. Jego palce były połączone błonami. Wtedy ze strachu starzyk błyskawicznie wytrzeźwiał, ale nadal trzymał fason. Utopek długo wylewał przed nim swoje pretensje, bo zawsze kiedy Lorenc wracał w nocy z karczmy, swoimi krzykami budził utopkową rodzinę. – Inaczej bym z tobą potańcował, ale nie mogę, bo już jest niedziela! – zakończył zawiedziony utopek. – Już nie będę hałasował! – uroczyście przyrzekł starzyk, rad, że tym razem mu się upiecze. – A na zgodę daj zakurzyć! – dodał pojednawczo, widząc, że utopek pali fajkę.

Wtenczas utopek pogroził mu palcem i zaśmiał się szyderczo. – Pamiętaj, coś przyrzekł... – ostrzegł. Potem pyknął parę razy z fajeczki i całą łąkę spowiła mgła gęsta jak mleko, a starzyk Lorenc błąkał się aż do wschodu słońca. Kiedy pojaśniało, stwierdził, że stoi koło swojego płotu. Wszedł cichutko do domu, umył się, przebrał i pomaszerował do kościoła na pierwszą poranną mszę podziękować Panu Bogu za to, że uchronił go przed zemstą utopka. Odtąd już nigdy nie wziął gorzałki do ust, choć czasem bardzo go ciągnęło, a niedługo potem zapisał się do Bractwa Trzeźwości i jak długo jego stare nogi chciały go nosić, chodził na pielgrzymki do Pszowa.

Warto tu dodać, że pod koniec XIX wieku pijaństwo musiało być poważnym problemem w środowiskach górniczych, bo podobną opowieść usłyszałam kiedyś w Rudzie Śląskiej. Bohater tamtego opowiadania aż dwa razy zadarł z utopkiem, zanim się poprawił. Chodził potem na pielgrzymki do Piekar, gdzie działało najbardziej znane na Śląsku Bractwo Trzeźwości. Założył je tamtejszy proboszcz ksiądz Jan Alojzy Ficek (1790-1862).

Kościół walczył z pijaństwem
W tej części Śląska, która w połowie wieku XVIII przeszła pod władzę Prus, pod przymusem wprowadzono hodowlę ziemniaków. Wszelkie nadwyżki przerabiano w gorzelniach na alkohol, co spowodowało znaczną degradację społeczeństwa, więc trzeba było walczyć z nałogiem. Pierwsze bractwo trzeźwości powstało w Piekarach Śląskich z inicjatywy tamtejszego proboszcza Jana Alojzego Ficka. Dzień 2 lutego 1844 roku, kiedy obchodzono święto Matki Boskiej Gromnicznej, był zarazem dniem jarmarku i do Piekar przybyło bardzo dużo ludzi. Ksiądz Ficek wykorzystał obecność charyzmatycznego zakonnika – ojca Stefana Brzozowskiego – i poprosił go o wygłoszenie kazania.

W ciągu kilku dni do bractwa zapisało się 1161 mężczyzn i 1042 kobiety, chociaż przedtem było bardzo małe zainteresowanie tą inicjatywą Kościoła. Po upływie sześciu tygodni od założenia bractwo liczyło 30 tys. osób, a po dwóch latach już ok. 200 tysięcy. Bogaci producenci ziemniaków i gorzelnicy lobbowali w sejmie niemieckim przeciwko inicjatywie Kościoła śląskiego, ale bractwa przetrwały do wieku XX. Moi dziadkowie ze strony mamy należeli do takiego bractwa jeszcze przed drugą wojną światową.

 

2

Komentarze

  • Grymlino Pani Elisabeth 07 grudnia 2013 16:49Dziękuję Pani za ciepły komentarz i pozdrawiam Panią i wszystkich naszych internetowych czytelników z Niemiec!
  • Elisabeth i znowu SUPER opowiadanie o 05 grudnia 2013 18:38i znowu SUPER opowiadanie o utopku....znowu czekam na dalsze i pozdrawiam serdecznie- ps:w dzisiejszych czasach by sie na tych orzyrokow tez utopce przydaly!

Dodaj komentarz