Czekając na wyż


Maluchy, które w towarzystwie mamy lub taty, czasem babci, po raz pierwszy przekraczają próg szkoły, to ujmujący widok.Od kilku lat w szkołach podstawowych mamy do czynienia z niżem demograficznym. Wystarczy zestawić liczbę klas pierwszych z liczbą klas, które w czerwcu opuściły szkołę. W typowej osiedlowej podstawówce nr 34 w Rybniku otwarto w tym roku cztery pierwsze klasy; dwa miesiące wcześniej jej mury opuściło sześć klas absolwentów. Podobnie wygląda sytuacja w innych szkołach, w znacznie mniejszej SP nr 5 ta różnica również wynosi dwie klasy (3:5).Najwięcej maluchów rozpoczęło edukację w podstawówkach w latach 1983-85. W rybnickich szkołach podstawowych uczyło się wtedy ok. 3 tys. pierwszaków. W roku szkolnym 1995/96 było ich już tylko 2430, a we wrześniu 1998 roku tylko 1944. Rekordowo niską ich liczbę odnotowano przed rokiem – ledwie 1380. W tym roku powinno ich być ok. 1440. Z informacji o liczbie urodzeń przedstawicieli kolejnych roczników wynika, że przez kilka najbliższych lat liczba pierwszoklasistów będzie się utrzymywać na podobnym poziomie. Jesteśmy więc prawdopodobnie na demograficznym dnie i pozostaje czekać na lepsze czasy. Jedna z demograficznych reguł mówi, że „wyż rodzi wyż”. W ciągu ostatnich lat warunki życia w Polsce, ale i priorytety młodych małżeństw zmieniły się jednak tak dalece, że nie wiadomo, czy doczekamy się jej spełnienia. Ortodoksyjny znajomy ma własną teorię i mówi krótko: – Skoro coraz więcej mówi się o ślubach homoseksualistów, to trudno się spodziewać wyżu demograficznego.Na razie ludzie zarządzający oświatą na poziomie szkół podstawowych i gimnazjów borykają się z niżem. Ubywa klas, ubywa uczniów i pracy dla nauczycieli. Jak mówią, przy dzisiejszym sposobie finansowania polskich szkół przez państwo największym wrogiem oświaty jest właśnie niż demograficzny. Wysokość tzw. subwencji oświatowej z budżetu państwa jest wyliczana w oparciu o prosty algorytm: pieniądze idą za uczniem, a skoro w podstawówkach uczniów ubywa, to ubywa też pieniędzy. Zmniejszanie liczby uczniów w klasach to ze względów wychowawczych kierunek jak najbardziej poprawny, ale jeśli chodzi o ekonomię – jest dokładnie na odwrót. Mniej liczną klasę uczy tyle samo nauczycieli, co klasę, w której jest o kilku uczniów więcej. Koszty są więc takie same, ale pieniędzy na ich pokrycie jest przecież mniej. I tak to polska ekonomia leje polską oświatę po tyłku.Utrzymanie szkół to nie lada problem dla samorządów miast i gmin, którym oświatowej dotacji starcza na ogół ledwie na płace dla nauczycieli, a to przecież niejedyne koszty funkcjonowania oświaty.W związku z niżem pracy dla początkujących nauczycieli jest niewiele. Naturalne odejścia równoważy malejąca liczba klas i uczniów. Godziny odchodzących na emeryturę przejmują ci, którym zabrakło uczniów. Jeszcze kilka lat temu wielu nauczycieli pracowało w szkole na dwa etaty. Obecnie, według Karty nauczyciela, może to być najwyżej półtora etatu, co w praktyce oznacza nie więcej niż 27 godzin lekcyjnych. Zdarza się, że nauczyciele z powodu braku godzin tracą pracę. W najgorszej sytuacji z oczywistych względów są specjaliści od tzw. nauczania początkowego (klasy I-IV) oraz, jak się okazuje, romaniści, których wypierają ze szkół angliści.– Zdecydowana większość rodziców chce, by ich dzieci uczyły się angielskiego. Poza tym kiedyś decydowano się na zatrudnianie romanistów ze względu na deficyt anglistów, ale dzięki m.in. kilku okolicznym kolegiom językowym jest ich już dostatecznie dużo i takie są skutki – wyjaśnia Tadeusz Bonk z wydziału edukacji rybnickiego magistratu.Pierwszych znaczących ruchów kadrowych w szkołach można się spodziewać dopiero w roku 2006. Przestanie wtedy obowiązywać stara ustawa emerytalna i nauczyciele, którzy przepracowali 30 lat, będą mogli przejść na emeryturę.Na szczęście maluchy, które poznają elementarz, nie mają pojęcia o problemach swoich nauczycieli. W końcu bohaterom szkolnych czytanek nigdy nie groziło bezrobocie.

Komentarze

Dodaj komentarz