Jerzy Frelich
Jerzy Frelich

Jak pan zapamiętał dzień 13 grudnia?

W nocy z 12 na 13 grudnia, nad ranem, około godziny 3-4 przyszedł do mnie mój kuzyn, który pracował na kopalni Chwałowice, był dyspozytorem. Mówił, że coś się dzieje. ZOMO weszło do pomieszczeń Solidarności. Przewodniczący „S” został aresztowany. Już rano odwiedziliśmy naszą komisję zakładową przy obecnym placu Armii Krajowej. Teraz w pomieszczeniach tych jest urząd celny. Zastaliśmy tam Sodomę i Gomorę! Wszystko porozrzucane. Zabrali nam powielacz, maszyny do pisania, znaczki Solidarności... Udało nam się jeszcze pozbierać jakieś dokumenty, książki.

Czy spodziewaliście się wprowadzenia stanu wojennego?

Nie! Tydzień przed jego wprowadzeniem odbyło się spotkanie przewodniczących wszystkich komisji zakładowych „S” w Rybniku, które należały do delegatury MKR-u Jastrzębie. Na 16 grudnia zaplanowaliśmy mszę świętą polową na rybnickim rynku dla uczczenia rocznicy wydarzeń w Gdańsku w 1970 roku. Miał ją prowadzić proboszcz ze św. Antoniego, ks. Alojzy Klon. Po wprowadzeniu stanu wojennego błyskawicznie zmieniliśmy ustalenia. Przenieśliśmy mszę do kościoła. Niespodziewanie przemieniła się ona w pierwszą mszę za Ojczyznę i pierwszą być może w Polsce mszę, na której modlono się za dusze poległych w tym dniu górników z kopalni Wujek! Nabożeństwo zaczęło się bodajże o godzinie 19.30. Prowadzący mszę powiedział o śmierci górników na kopalni Wujek. To wszystkich przyprawiło co najmniej o dreszcze... Zrozumieliśmy, że nie ma przelewek.

Ile pan wtedy miał lat?

Dokładnie 40. Miałem żonę, dwóch synów, 8-letniego Marka i 11-letniego Leszka. Pracowałem w Zespole Szkół Budowlanych, uczyłem języka polskiego. W „S” byłem od początku, od października 1980 roku. Zostałem wybrany przewodniczącym komisji zakładowej pracowników oświaty i wychowania w Rybniku.

Nie został pan internowany zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego.

To prawda. Po tej mszy część nauczycielek z mojej komisji zawiązała komitet pomocy uwięzionym i internowanym oraz ich rodzinom. Jednocześnie druga grupa postanowiła stworzyć podziemną drukarnię, która drukowałaby ulotki, pisemka, przedruki. Chcieliśmy wydobyć ten powielacz, który nam wcześniej zabrano. Znajdował się w urzędzie miasta. Niestety, nie udało nam się to. Używaliśmy więc specjalnych matryc białkowych, na jednej można było zrobić nawet do 500 odbitek. Kapitalna sprawa! Drukowaliśmy „Notatnik Solidarności”. Może działalibyśmy trochę dłużej, gdyby nie nasze kontakty z Elektrownią Rybnik, która była pod specjalnym nadzorem ubecji. To był strategiczny zakład. „Solidarność” ER wieszała flagi „S” na chłodniach, blokach energetycznych, na kominach zawsze trzynastego dnia każdego miesiąca. Tym zainteresowało się dwóch tajnych współpracowników. Zostaliśmy internowani.

Kiedy to się stało?

16 czerwca 1982 roku. Najpierw przeszliśmy przez tzw. Pentagon, czyli komendę wojewódzką MO w Katowicach. Stamtąd skierowano nas najpierw do Zabrza-Zaborza. Tam rozpoczęły się chęci przesłuchań. Szukano przede wszystkim tej naszej tajnej drukarni. Nie udało się jej zlokalizować, działała do 1983 roku. 22 lipca 1982 roku Zabrze-Zaborze zostało zlikwidowane, zostało nas tam 21, takie oczko. Ja ostatecznie trafiłem do obozu w Uhercach. Siedziałem w celi nr 27. Robiliśmy tam m.in. śpiewniki, nieśmiertelniki z monet z imionami i nazwiskami, znaczki obozowe z wizerunkami Matki Boskiej, Jana Pawła II. Oczywiście wszystko nielegalnie. Były kipisze, jak coś znaleźli, to zabierali. 4 grudnia 1982 r. wróciłem do domu.

Jak w czasie internowania radziła sobie rodzina?

Prężnie działał komitet pomocy w Rybniku, powstał też taki komitet przy kurii w Katowicach. Przychodziła pomoc z zagranicy. W czasie stanu wojennego był tu przedstawiciel francuskich związków zawodowych. Gdy wrócił do Francji, zorganizował wsparcie dla Rybnika. Kościół nawiązał kontakt z innym ośrodkiem francuskim. Pomagały nam miasteczka na południu Francji. Mieliśmy mąkę, cukier, czekolady i inne produkty.

Czy bliscy w ogóle wiedzieli, gdzie pan jest?

Rodzina zawsze wiedziała, gdzie jestem. To było bardzo ważne. Żeby nikt nie zaginął na tych szlakach. Dzięki temu rodziny mogły przyjeżdżać na widzenia. Informowaliśmy bliskich zarówno przez władze więzienne, ale one zazwyczaj to opóźniały, jak i indywidualnie. Na przykład ktoś wychodził do lekarza, do szpitala. I błyskawicznie uruchamiał kontakt, przekazywanie informacji. Zdarzało się, że koledzy, którzy trafiali do szpitala na kilka dni, tak pozałatwiali z esbekami, że jechali do domu!

Co pan zrobił po powrocie do Rybnika?

Zwróciłem się o urlop, bo byłem internowany, więc nie zdążyłem go wykorzystać. Dyrekcja kręciła, więc wzorem innych wypisałem kartę urlopową i miałem wolne. Wtedy okazało się, że zrobiłem to nieprawnie. Pojechali mi za to po trzynastej pensji. Chciano mnie wyeliminować z Rybnika, proponowano mi np. Żory albo szkołę podstawową. Mój dyrektor uzasadniał, że chce mnie przesunąć tym, że ma nadmiar nauczycieli. Bo mnie nie było, a on przyjął kogoś innego. Po pewnym czasie jedna z polonistek została po wakacjach na Zachodzie. Odpadł ten argument. Przetrwałem w szkole aż do zmian w 1989 roku. Bez nadgodzin, wychowawstw, z zakazem wyjazdów na wycieczki.

Rozmawiał: Adrian Karpeta

Komentarze

Dodaj komentarz