Z dwoch roznych swiatow
Z dwoch roznych swiatow


Przygoda Teresy Borcz z Irakiem zaczęła się mało romantycznie. Dziewczyna ukończyła liceum w Knurowie i wyjechała do Krakowa, gdzie studiowała slawistykę. W trakcie studiów trafiła na roczne stypendium na Słowację. Tam zaprzyjaźniła się ze Słowaczką, której mąż był Irakijczykiem. Właśnie u niej w domu, podczas rodzinnej imprezy, poznała swojego późniejszego męża Abdula, ówczesnego studenta Akademii Sztuk Pięknych w Bagdadzie. – Znaliśmy się pięć lat, ale mnie w ogóle nie przychodziło na myśl, żeby wychodzić za mąż – wspomina Teresa Borcz. Po tak długim czasie pisania listów zgodziła się jednak na małżeństwo. Ślub w stylu arabskim wzięła w Krakowie. Po raz pierwszy do Iraku wyjechała jeszcze przed ślubem, w 1976 roku. Nie chciała, jak mówi, kupować kota w worku. Była tam miesiąc. Zobaczyła, jaka jest rodzina Abdula, w jakim mieszka domu. – Chociaż nie byłam muzułmanką, zostałam bardzo dobrze przyjęta – mówi knurowianka. Ten okres wspomina bardzo miło. Rok później wyjechała do Iraku z myślą, że pozostanie tam jakiś czas, a potem wróci. Wszystko dlatego, że mąż chciał być w Polsce. Wróciła... po 29 latach.Nie taki dyktator strasznyW Iraku pracowała przy agendach ONZ, w polskiej ambasadzie oraz przez kilka lat w niemiecko-szwajcarskiej firmie spedycyjnej. W połowie lat 90. prowadziła własny sklep z konfekcją damską i kosmetykami, była tłumaczem i nauczycielką angielskiego w Bagdadzie. Zna francuski, angielski i arabski, dlatego trudno jest jej zrozumieć, że ludzie z podobnym wykształceniem nie mogą w Polsce znaleźć pracy. W Bagdadzie mieszkała w dobrej dzielnicy, w której przez cały rok trwały święta. Dlaczego? Ano dlatego, że mieszkali tam i zgodnie żyli muzułmanie, żydzi oraz katolicy. – Gdy u jednych sąsiadów kończyło się święto, zaczynało się u drugich – wyjaśnia Teresa Borcz. W Iraku zostawiła 400-metrowy dom z ogrodem i marmurowymi podłogami, samochód oraz dostatnie życie. Irak sprzed wojny był dla Teresy Borcz miejscem spokojnym i dostatnim. Pewnie dlatego, że nigdy nie interesowała się zbytnio polityką. Wie tyle, że za Saddama mogła spokojnie wyjść na ulicę.– Moi znajomi posyłali dzieci do szkoły i nie żegnali się z nimi za każdym razem, bo wiedzieli, że bezpiecznie wrócą do domu – podkreśla. Kraj, w którym spędziła blisko 30 lat, wspomina jako nowoczesny. Nosiła ubrania z salonów Mody Polskiej i Cory. Spotykały ją za to komplementy. Saddam Husajn nie zmuszał kobiet, by zasłaniały twarze chustą. Inna sprawa, że Irakijczykom nie można zbyt wiele narzucić, bo oni są po polsku przekorni. – Im bardziej coś jest zabronione, tym bardziej ich korci, by przekroczyć ten zakaz – wyjaśnia. Knurowianka wie oczywiście, że Saddam rządził twardą ręką, jednak nigdy nie odczuła tego na własnej skórze. Wszystko zmieniło się po wybuchu wojny ze Stanami Zjednoczonymi.W irackiej niewoliHistorię przetrzymywanej przez terrorystów knurowianki śledziła cała Polska. Teresa Borcz-Khalifa przez prawie miesiąc była w rękach irackich porywaczy. Po raz pierwszy widzowie na całym świecie zobaczyli ją na zdjęciach, które dzień po porwaniu pokazała katarska telewizja Al-Dżazira. Kobieta w różowej bluzce w kropki klęczała, a za nią stali dwaj zamaskowani mężczyźni z bronią wymierzoną w jej stronę. W materiale, jaki Al-Dżazira wyemitowała dwa dni po porwaniu, pani Teresa ubrana na czarno siedzi pod flagą z napisem „Brygada Fundamentalistów Abu Bakr al-Siddik”. Polka prosi o pomoc i oszczędzenie jej życia oraz spełnienie żądań terrorystów. „To, co może mi pomóc, to spełnienie żądania wycofania wszystkich polskich sił zbrojnych z terytorium Iraku oraz zaoferowanie daleko idącej pomocy w zwolnieniu irackich kobiet przetrzymywanych w amerykańskich więzieniach” – mówiła zakładniczka.Dodała, że porywacze uważają ją za współodpowiedzialną za obecność polskich wojsk w Iraku, ponieważ jest Polką. Mąż Teresy Borcz, Abdul Husajn, w chwili porwania przebywał w Polsce. 19 listopada 2004 wieczorem (był to piątek) kobieta niespodziewanie wróciła do kraju. – Czuję się dobrze, nawet bardzo dobrze – powiedziała na konferencji prasowej zwołanej przez premiera Marka Belkę. Z Iraku przywieźli ją w jednych spodniach, swetrze i różowych klapkach odziedziczonych po terroryście z grupy, która ją więziła. Była przetrzymywana najprawdopodobniej w Latifiji, miasteczku 40 km na południe od Bagdadu będącym poza kontrolą sił koalicji, które wielokrotnie było miejscem ataków na cudzoziemców. Tam zginął m.in. Waldemar Milewicz, reporter polskiej telewizji.To nie byli bandyciZupełnie nie spodziewała się porwania, bo zazwyczaj uprowadzano osoby mające cokolwiek wspólnego z Amerykanami, a więc uważane za kolaborantów. Ona, mimo że ustawicznie namawiano ją do pracy tłumacza, nie poszła pracować do Amerykanów. – Nie zgodziłam się nie dlatego, że się bałam, ale dlatego, że uważałam to za niemoralne – mówi. Teresa Borcz od samego początku wojny pomagała Irakijczykom. Przez cały dzień pod jej domem stały kolejki ludzi. I to, jej zdaniem, być może zaważyło na tym, że porywacze nie zastrzelili jej od razu. 28 października terroryści weszli do jej domu jako ludzie, którzy przyszli po pomoc. Faktycznie jednak przyjechali ją zastrzelić. Dowiedziała się o tym, będąc już w niewoli. Pamięta napięcie towarzyszące jej przetrzymywaniu. Tuż po jej porwaniu przeprowadzili śledztwo, żeby sprawdzić, czy pracowała dla Amerykanów. W końcu przyszli zadowoleni i jeden z nich powiedział zakładniczce, że jest już wyrok.– Myślałam, że mnie zastrzelą, ale oni powiedzieli, że zostanę uwolniona – opowiada pani Teresa. Porywacze doszli jednak do wniosku, że trzeba wykorzystać to, że Polka jest w ich rękach. Powiedzieli jej, że nie robią tego dla pieniędzy, ale dla zaistnienia w mediach. Wtedy zaczęło się nakręcanie kaset. Teresa Borcz wyjaśnia, że porywacze zachowywali się wobec niej przyzwoicie. Nie miała związanych ani rąk, ani nóg, nie stosowano wobec niej żadnych aktów przemocy. Wyjaśnia, że porywacze szanowali ją jako kobietę, nikt nigdy nie wchodził do jej pokoju bez pukania, zawsze dawano jej czas, żeby zdążyła przykryć głowę chusteczką (dla muzułmanów kobieta z odsłoniętą głową jest nieubrana). Miała jedynie problemy z jedzeniem, bo był akurat ramadan, miesiąc postu dla wyznawców islamu. Musiała jeść jak oni. A oni jedli tylko wieczorem, w dodatku jedzenia było mało.Spała na bombie– Ale jak mieli jakąś porcję, to pół dawali mnie, a resztą się dzielili – opowiada pani Teresa. Podczas pobytu w niewoli tylko raz bała się, że dostanie przysłowiową kulkę. Kiedyś w pokoju było bardzo duszno. Usiłowała otworzyć okno opatulone kocami. Wtedy wpadł Arab i chciał ją zastrzelić. Uwolnienie też wyglądało dziwnie. Powiedzieli, że ją wypuszczą, ale nie określili terminu. W przeddzień (jak się okazało) uwolnienia usłyszała, że przygotowują materiały wybuchowe. Później wyszło na jaw, że spała na nich tej nocy. Zaczęło się od tego, że terroryści coś robili pod jej łóżkiem. Wkładali tam coś i wyjmowali. Pani Teresa chciała zobaczyć, co to jest. – Wsadziłam rękę do worka i wyciągnęłam kawałek plastiku – wspomina knurowianka. Myślała, że zrobią z niej żywą bombę. Potem porywacze przez cały dzień wozili ją po Bagdadzie. Jeździła zawinięta w koce w samochodzie, nic nie widziała i strasznie się bała. Porywacze kilka razy zmieniali auta. Pani Teresa pogubiła się w rachubach, ile razy to nastąpiło. W pewnym momencie samochód się zatrzymał i kierowca wyszedł. Wrócił, przynosząc jej pepsi.– Bałam się, że są w niej jakieś środki odurzające – mówi. Kiedy dojechali do centrum, kazali jej zdjąć szmaty, które miała na głowie. Zobaczyła, że znajduje się niedaleko mostu, którym mogła dotrzeć do domu. Chciała, żeby zostawili ją w tym miejscu, terroryści jednak nie zgodzili się. Pani Teresa nabrała podejrzeń, że wysadzą ją na oczach jakiegoś amerykańskiego konwoju, by spowodować prowokację. – To było największe napięcie – wspomina Teresa Borcz. W pewnej chwili jeden z porywaczy nachylił się nad nią, otworzył drzwi i powiedział krótko: „Wysiadaj!”. Gdy ostatecznie terroryści wypchnęli ją z samochodu, patrzyła, skąd nadlecą kule. Zemdlała na chodniku. Stamtąd zabrali ją polscy żołnierze.Marzy o powrocieTeresa Borcz wciąż żyje latami spędzonymi w Iraku, nie potrafi przyzwyczaić się do polskiego bałaganu i polskiej rzeczywistości. Przychodzi jej to z trudem. Przyznaje, że tu ma większą depresję niż wtedy, gdy więzili ją terroryści, bo czuje się bezużyteczna i zepchnięta na margines. Stara się więc wyjeżdżać jak najczęściej w góry. Nie może znaleźć pracy, bo kto przyjmie slawistkę w średnim wieku? A ona chce zarabiać, tak jak robiła to przez trzydzieści lat. Śmieszne są dla niej pytania w rodzaju, jak wykształcona Europejka przez tyle lat potrafiła wytrzymać na konserwatywnym Bliskim Wschodzie. Dlatego ciągle myśli o powrocie do Iraku, do domu, którego pilnują sąsiedzi, i do irakijskiego porządku. Wierzy, że jeśli Amerykanie wycofają swoje siły z tego kraju, Irakijczycy sami sobie poradzą. Snuje plany otworzenia Domu Polskiego w Bagdadzie, gdzie chce sprzedawać polskie kosmetyki i preparaty ziołowe.Znalazła już nawet piękny budynek pasujący do tego celu. Gdyby jednak okazało się, że został zburzony, wynajmie inną willę. Do firmy Teresa Borcz wniesie doświadczenie, natomiast pieniądze jej bagdadzki przyjaciel. Ze śmiechem wspomina pierwsze chwile po powrocie do Polski. Dziennikarze prześcigali się wtedy w próbach wyciągnięcia z niej szczegółów porwania, a potem przedstawiali fantastyczne scenariusze na temat jej pobytu w Iraku. Pani Teresa mówi krótko: opowiadali bzdury, których starczyłoby na kilka życiorysów. – Zrobili ze mnie muzułmankę, kobietę zmuszoną do noszenia chusty na twarzy. Była to nieprawda – podsumowuje.MAŁGORZATA SARAPKIEWICZ

Komentarze

Dodaj komentarz